poniedziałek, 31 grudnia 2012

ostatnie w tym roku denko

Jak zwykle w moim wykonaniu niezbyt duże... Nie wiem czy to wynika z tego, że używam tak wielu kosmetyków (eeee, chyba nie :P), czy tak niewielu (to bardziej prawdopodobne ;)). Niemniej jednak i tak jest to denko chyba najbardziej okazałe z dotychczasowych, więc bądźcie ze mnie dumne! Jest nawet i kolorówka! A oto gwiazdy wieczoru:

1) Nieobecny na zdjęciu, bo już się go pozbyłam tusz do rzęs Avon SuperShock - lubię go za ładne rozdzielenie i trwałość, szkoda że dość szybko zasycha. Być może do niego jeszcze wrócę, narazie mam niewielkie zapasy, które muszę zużyć :) pisałam o nim w tej notce <klik!>
2) Nawilżający szampon do włosów Biosilk - mój nr jeden, na 99% do niego wrócę, ale narazie mam inne produkty do zużycia. Pisałam o nim tu <klik!>
3) Podróżna wersja dezodorantu Fa - na moje potrzeby wystarcza, jeśli ktoś ma problem z nadmierną potliwością, nie poradzi sobie. Być może kiedyś skuszę się na oryginalny rozmiar, nie przywiązuję się szczególnie w tej kwestii do marek.
4) Żel pod prysznic Avon Senses - lubię za duże pojemności i przyjemne zapachy, minus za to, że wysusza skórę i jest lejący. Mam ich jeszcze parę w zapasie ]:->
5) Miodek Oriflame - staroć, wywalam, bo termin minął. Taki tam gadżet bez większej wartości, nie kupię nigdy więcej.
6) Podróżna wersja wody termalnej Avene - woda jak woda, nie widzę różnicy między nią a La Roche - Posay. Mały atomizer troszkę mi przeszkadzal, bo bryzgało mi silnym i wąskim ciurkiem w jeden punkt twarzy, a to nie było przyjemne ;) nie wykluczam nabycia kiedyś jej pełnowymiarowej wersji, jeśli akurat będzie promocja ;)
7) Nawilżający żel do twarzy Galenic Aquapulpe - jak dotąd nie znalazłam lepszego. Pozużywam to co mam i pewnie znów zagości w mojej toaletce. Pisałam o nim tu <klik!>
8) Krem do rąk Avon Planet Spa z japońskim sake i ryżem - lubię serię Planet Spa i zawsze coś z niej do rąk i stóp u mnie jest, nie wykluczam, że jeśli trafi się promocja na niego, to powtórzę zakup.
9) Perełki do kąpieli Sephora - muszę chyba częściej relaksować się w wannie ;) gadżet do kąpieli zawsze mile widziany, ale czy akurat ten? Jest mi to obojętne. Były w porządku. Parę słów o nich tu <klik!>
10) Szminka Avon Ultra Colour Rich w kolorze Pout - bardzo ją lubiłam, w końcu udalo się zużyć. Narazie mam jednak dużo pomadek, więc rychłego powrotu nie przewiduję :) Jej recenzja tu <klik!>
11) Próbka kremu nawilżającego Avene Hydrance Optimale - przeznaczony do cery suchej, więc nie dla mnie. Podejrzewam, że mnie trochę przytkał. Dawał tłustawą powłokę na skórzę, apfe. U mnie z całą pewnością nie zagości.
12) Puder Rimmel Stay Matte - skończył się termin. Porzuciłam go na rzecz transparentnych. Sama nie wiem, czy warto do niego wracać. Muszę to przemyśleć, bo może niepotrzebnie go skreślam ;)

I to by było na tyle! Nowy Rok, nowe pomysły, nowe wyzwania. Nie robię żadnych postanowień, bo nie lubię rzucać słów na wiatr. Jak będzie, tak będzie :)

Udanej zabawy!

piątek, 28 grudnia 2012

szufladowe wykopaliska, czyli szminki Avon Anew

Z okazji końca roku postanowiłam przewertować moją kosmetyczną szufladkę w poszukiwaniu szminek, ktore do tej pory leżały nieużywane. Jest takich u mnie hmmmm... trochę :P ale jakoś uwagę przykuły te z nieco wyższej półki Avonu, z serii Anew. Tak między Bogiem a prawdą, to nie wiem czy ta seria została już wycofana, czy po prostu ostatnimi czasy nie pojawia się w katalogach, bo wprowadzono Luxe. Tak czy siak kilka słów na piszę, bo będąc pomadkowycm maniakiem, zwyczajnie nie mogę się powstrzymać ;)

Po lewej Luscious Pink, po prawej (techno partyyyyyy :D no nie utrafiłam z kolorem :P) Silky Pink. Opakowanie jest całkiem eleganckie, podoba mi się chyba bardziej od wcześniej wymienionego Luxe. Na wieczku zakrętki wygrawerowana nazwa serii. Plastik jest solidny i ładnie współgra ze złotawym kolorem.

Zacznę od tego, że różnica (opróćz ceny) pomiędzy Anew a podstawową Ultra Colour Rich jest według mnie niewielka. Szminka świetnie nakłada się na usta, jest jedwabista, delikatna, jak zwykła pomadka pielęgnacyjna. Nie wysusza, nie podrażnia ust. Trwałość jest przeciętna, raczej krótsza niż dłuższa. Pigmentacja delikatna (ja mam jasne odcienie, nie wiem jak sprawa się przedstawia w przypadku ciemniejszych). Jeśli przyjrzeć się jej z bardzo bliska, potrafi wejść w załamania warg, ale nie jest to bardzo widoczne, mnie nie przeszkadza. 

Pierwszy kolor, Luscious Pink to taki nieco koralowy róż. Ciekawa propozycja na dzień, nie jest nachalny, a jednocześnie ładnie podkreśla kolor ust.

Środkowe zdjęcie robione było z fleszem, pozostałe bez. Szminka posiada maleńkie drobinki, jednak nie rzucają się one w oczy, za to pięklnie odbijają światło.

Druga to Silky Pink i nie wiem co mną kierowało, kiedy wybierałam ten kolor ;) Jest szary i betonowy... O ile się nie mylę, Anew była przeznaczona dla kobiet dojrzałych, zatem która dojrzała pani skusi się na taki kolor? o.O za co płacą tym specom od marketingu, to ja nie wiem...

Po nałożeniu błyszczyka na szczęscie "normalnieje", wygląda jak zwyczajny błyszczyk z drobinkami, więc jakoś sobie z nią poradzę ;)

I to na tyle. Czy warto było wydawać około 30zł na przyzwoity, ale nie rewelacyjny produkt? Gdybym nie utrafiła niższej ceny, pewnie bym się nie skusiła ;)

czwartek, 27 grudnia 2012

ha! co ciekawego odkryłam w najbardziej dziadowskiej serii ever - Color Trend!

Ręka w górę która z Was uważa, że przeznaczona dla nastolatek seria kosmetyków kolorowych Color Trend Avonu jest badziewna i nic niewarta! Widzę las rąk, a w nim i moją! Mimo naprawdę słabych recenzji jakie zbierają gadżety z CT skusiłam się na dwa cienie sypkie i muszę przyznać, że trafiły mi się naprawdę całkiem udane sztuki... Przyzwoite. Ale bez szału. Niemniej jednak takie, których da się używać. Zdecydowanie nie wybitne. Ale nadal niezłe! Oczywiście mają swoje wady. Mimo to jednak da się ich używać, co w przypadku Color Trend jest naprawdę zaskakujące!

Bohaterami dzisiejszego posta będą  cienie sypkie "Gwiezdny pył" (wtf cóż za poetycka nazwa :P). 


Spośród czterech dostępnych wybrałam sobie dwa najjaśniejsze kolory. Dlaczego? ponieważ ciemniejszych rzadko kiedy używam, a poza tym bałam się, że jeśli okażą się niewypałem o nędznej pigmentacji, to będą nadawały się wyłącznie do śmietnika (jasne zawsze mogą służyć jako rozświetlenie w kącik oka, bądź pod łuk brwiowy).

Zdjęcia robione z fleszem, w związku z tym przekłamują :/

Tak czy siak, po lewej mamy kolor "Limelight" - zielonkawy, z drobinkami (iście drobne drobinki ;)), a po prawej złoty "Gold Fame". Zdjęcie prezentujące kolory na ręce niestety uwydatniło glitter, złoty na żywo jest znacznie intensywniejszy. W całkiem sympatycznie wyglądająych słoiczkach zamknięto 1,8g produktu. Na zużycie ich mamy dwa lata od momentu otworzenia. Dołączono również pacynkę do nakładania, której nawet nie próbowałam używać.

Na wstępie zaznaczę, że cienie nakładałam na bazę KOBO, w związku z czym nie wiem jak zachowują się na gołej powiece czy jakimkolwiek cieniu w kremie. Zakładam, że nie grzeszą wtedy trwałością. Niemniej jednak ja bazę stosuję zawsze, w związku z czym brak trwałości cieni na gołej powiece zupełnie mi nie rzutuje.

Nakładanie ich jest całkiem przyjemne - nie osypują się (sic!), łatwo się rozcierają, nawet jeśli przesadzimy z ilością cienia w jakimś miejscu, możemy go bez problemu rozetrzeć. Pięknie się mienią, a brokat (a w zasadzie te drobinki) nie są nachalne, jak rodem z imprezy w remizie ;) Na zdjęciach niestety flesz wypaczył ich napigmentowanie, ponieważ na żywo zdecydowanie nie wypadają tak blado. Nie oszukujmy się, nie są to cienie z MAC, ale moje oba jasne odcienie są bardzo przywoicie napigmentowane. 

Jak dla mnie pełne (pozytywne) zaskoczenie :)

wtorek, 25 grudnia 2012

najlepszy podkład z jakim miałam do czynienia :)

Znalazłam się w posiadaniu czegoś, co użytkowniczki Revlona Colorstay powinny pokochać. Mój idealny, mocno kryjący podkład Make-Up Atelier Paris, to lepszy, odpowiednik RC. Jak dotychczas nie udało mi się znaleźć nic, co mogłoby stanowić dla niego konkurencję :)

Buteleczka zawiera 30 ml podkładu, a biorąc jego bardzo dużą wydajność (do pokrycia całej buzi wystarcza raptem niecała pompka), zużycie go zajmuje naprawdę wieki ;) Krycie ma naprawdę mocne, porównywalne bądź większe od Revlona. Jest przy tym lżejszy, nie czuje się go na twarzy, nie tworzy maski, za to kryje naprawdę wszystkie niedoskonałości.
Mój kolor to FLW2NB

Nie ma jakiegoś super przyjemnego zapachu, ale też nie śmierdzi. Nie zatyka porów, co zdarzało się (nie twierdzę, że u wszystkich osób, ale u mnie niestety tak) w trakcie używania Colorstay'a. Jest odporny na ścieranie a także wodę, naprawdę nic nie jest w stanie ruszyć go z twarzy, chyba że końcowy demakijaż :) Mam cerę tłustą i z większością podkładów mam właśnie ten problem - znikają. Tu go nie ma, co mnie niesamowicie cieszy. Nie jest matujący, ale nie świeci się również jakoś przeraźliwie. Ja go matuję zawsze, taka już moja maniera :) Nie włazi w pory, nie uwidacznia ich. Jest po prostu fantastyczny!

W moich odczuciach ma tylko dwa minusy: dostępność i cenę. Ja swój kupiłam w sklepie internetowym Lady Make Up <klik!>, a kosztował mnie 102 zł. Niemniej jednak jest tego wart bezapelacyjnie. Gorąco polecam osobom, które mają co ukryć, a nie chcą ciężkich podkładów :)

wtorek, 11 grudnia 2012

balsam do ust w błyszczyku Faberlic

Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko, że jeszcze ta notka będzie w temacie ust i wszelakich mazideł :)

Jako że zimę mamy już pełną gębą (we Wrocławiu leży śnieg, temperatura jest ujemna, na drogach są korki, a szczęśliwcy którzy nie zmienili opon jeżdżą 30 km/h) skóra na ciele ma nieco inne potrzeby. Ciało jak i twarz nawilżam tylko wieczorem (na dzień pod makijaż stosuję inne kremy), usta natomiast kiedy się da, ponieważ pierzchną bardzo szybko. Do tego celu nieodzownie używam oczywiście balsamów Tisane (słoiczek i sztyf) i Carmexów, zamiennie ;)

Niemniej jednak bardzo polubiłam się z kosmetykiem, od którego wcale nie oczekiwałam wiele, a który bardzo dobrze trafia w moją zimową pielęgnację :) Już Wam go kiedyś przedstawiałam, a dziś opowiem o nim troszkę więcej. Szanowni Państwo: balsam do ust w błyszczyku marki Faberlic! ;)
Muszę przyznać, że miałam kłopoty z dostaniem jakichkolwiek kosmetyków Faberlic (mam wyłącznie kolorówkę do ust - ahhh jakie zaskoczenie :D). Nie znam osobiście żadnej konsultantki, składałam zamówienie przez internet u pani, która wystawiała ich kosmetyki na Allegro. Współpraca była bardzo pomyślna i tak trafiłam właśnie na ten balsam :)

Zacznę od tego, że jest bardzo, ale to bardzo gęsty błyszczyk. Możnaby powiedzieć, że każdy błyszczyk jakoś tam nawilża, co ogólnie rzecz biorąc jest prawdą. Ten jednak nawilża bardzo porządnie i izoluje usta dość dobrze od czynników zewnętrznych. Fantastyczne uczucie, gdy otula (dosłownie!) usta, mróz już niestraszny! :) Dzięki takiej warstewce usta nie wysychają, nie pękają, absolutnie nic się z nimi nie dzieje. Jest w zasadzie bezbarwny, zaopatrzony natomiast w drobinki brokatu, które rozświetlają wargi, ale nie są przy tym nachalne, czy wieśniackie - co zresztą całkiem zgrabnie oddają zdjęcia.

Odrobinę się klei, ale nie tak bardzo jak inne różnorakie błyszczyki jakie posiadam, mnie osobiście to nie przeszkadza. Z jego trwałością jest przeciętnie. Trzyma się dopóki nie zaczniemy intensywnie używać ust :D Dla wrażliwych dodam, że drobinki nie pełzają po całej twarzy, są na swoim miejscu przez calutki czas :)

Myślę, że będzie pasował wszystkim fankom czekolady - pachnie szalenie intensywnie, ciemną czekoladką :) coprawda po nałożeniu na wargi zapach się ulatnia, ale pojemniczek cały czas jest aromatyczny i kusi ;)


Posiada naprawdę duży palikator - gąbeczkę. W zasadzie szpachlę :P ale to znacznie ułątwia jego aplikację, jedno maźnięcie i już całe usta mamy w kosmetyku. Z buteleczki nic się nie wylewa (dobrze zakręcona robi "klik" ;) i już wiemy, że jest odpowiednio zamknięta), nie maże.

Taaaak, mój ci on! Przetrwam z nim zimę :)

poniedziałek, 10 grudnia 2012

zmiana na pozycji szminki użycia codziennego, czyli ja i Rimmel Airy Fairy ;)

Taaaak, wreszcie udało mi się zużyć szminkę! :D Kiedyś pisałam o tym, że moją szminką na codzień, pasującą niemal do wszystykiego była avonowa UCR Pout <klik!>.  Była jej już w zasadzie końcówka i w tym miesiącu skończyłam ją definitywnie (ha, grudniowe denko może się okazać jak na mnie całkiem spore :D). 

Postanowiłam, że jako zamiennika użyję Rimmel Airy Fairy - kultowej już pomadki wśród bloggerek.
Na zdjęciu avonowy ogryzek wygląda kolorystycznie bardzo podobnie do AF, ale to tylko pozory. Szminki Rimmela mają to do siebie, że w porównaniu z Avonem są bardzo napigmentowane. Jedna warstewka wystarczy, by pokryć kolorem całe usta. Są jednocześnie nieco mniej nawilżające, ale ust nie wysuszają. Ponadto, Pout to zdecydowanie róż, a Rimmel... hmm, niby też róż, ale jakby z nutą śliwki...?

Oto jak na moich ustach wygląda Airy Fairy:
Pachnie bardzo przyjemnie, ani kwiatowo, ani owocowo, ale ładnie ;) Utrzymuje się również dłużej od Pout, ale może jest to spowodowane tym, że jednak kolor jest ciemniejszy. Nałożona na kredkę do ust (Kobo kolor nr 104 English Rose), nabiera jeszcze intensywności, trzyma się naprawdę długo i idealnie nadaje się na wieczór! 

W zasadzie jestem zwolenniczką szminek matowych (jeśli są to maty zbyt "płaskie" po prostu smaruję usta błyszczykiem), natomiast Airy Fairy ma zatopione w sobie złotawe drobinki. Są one jednak tak maleńkie, że zupełnie nie rzucają się w oczy, za to pięknie ożywiają kolor na ustach.

W zasadzie idealnym określeniem dla tego odcienia pomadki jest "elegancki" :)

Narazie dopiero się poznajemy i nie wiem, czy po wykończeniu moich niekończących się zapasów :P odkupię ją ponownie. Narazie będzie mi towarzyszyć zapewne przez parę najbliższych miesięcy (wg producenta mam 2,5 roku nma jej zużycie) :)

piątek, 7 grudnia 2012

o tym, co kosmetycznego przyniósł mi Mikołaj, a co sama sobie kupiłam :)

Tak jest, byłam grzeczna w tym roku :D W moim woreczku prezentów znalazły się również gadżety kosmetyczne, w związku z czym mogę je Wam teraz przedstawić:

Mikołaj wybrał się do Body Shopu ;) reszta kosmetyków to już moje prywatne wydatki :D

Zaczynamy od lewej:

  • korektor L'Oreal Tru Match nr 2 Vanilla - ponieważ kończy mi się mój roll-on Garnier i muszę mieć coś w zamian :) Zastanawiałam się nad korektorem z MAC, ale doszłam do wniosku, że szkoda mi pieniędzy, skoro nie mam aż tak wiele do ukrycia obecnie. Jeśli ten się nie sprawdzi (nigdy nie miałam z nim do czynienia), to będę myśleć co dalej :)
  • maskara Maybelline The Falsies Feather Look - mam pozytywne doświadczenia z maskarami tej firmy, lubię mocne, wręcz teatralne pogrubienie, więc zobaczymy jak spisze się nowość wypuszczona przez Maybelline. Rzecz jasna idąc do sklepu nie myślałam o zakupie tuszu do rzęs (mam jeszcze w zapasie jedną), ale byłą promocja, no i ta nowość... :P
  • szampon i odżywka The Body Shop Rainforest Shine do włosów normalnych i suchych - pisałam już kilka razy o moim zamiłowaniu do nawilżających szamponów z Biosilka, jestem niesamowicie ciekawa jak sprawdzą się w użyciu TBSy! Producent na opakowaniu informuje, że zawierają olej z nasion lnicznika, olej pracaxi, oliwę z oliwek i aloes. Bez silikonów, sls, parabenów i barwników. 
  • błyszczyki Avon UCR Brilliance - kcham wszelkie mazidła do ust, a że Avon zaproponował dwa całkiem sympatycznie wygladające kolory, to oczywiście nei mogłam się oprzeć pokusie ;) różowy do odcień Pink Icicle, a brzoskwinka nosi nazwę North Star.

I to by było na tyle :))) Kosmetyków nigdy za wiele, uwieeeelbiam nowości! :D

piątek, 30 listopada 2012

listopadowe denko! :)

Od razu muszę Was przeprosić za zdjęcia i ich jakość, ponieważ raz że robiłam je już przy sztucznym świetle, a dwa - jeszcze nie ogarnęłam nowego aparatu i czasem wychodzą takie mocno średnie ;) Ale do rzeczy! Uparłam się, że wrzucę denko jeszcze dzisiejszego dnia i tak będzie! :D

W tym miesiącu naprawdę skromnie zresztą:

1) Płyn micelarny Dermiki - całkiem rzeletny produkt, o którym pisałam tu <klik!> Narazie nie odkupię, ponieważ w kolejce czekają inne :)
2) Kokosowy krem pod prysznic marki The Body Shop - był bardzo wporządku, naprawdę dobrze nawilżał, ale zniechęca mnie do niego trudność w pozbywaniu się go z ciała... pisałam o nim w tej notce <klik!> ja zresztą nie przywiązuję się szczególnie do żelów pod prysznic, wręcz przeciwnie - lubię różnorodność i zmiany, zwłaszcza zapachowe :)
3) Nawilżający szampon do włosów Biosilk - podkrada mi go tata, zachwycony efektem jedwabistych włosów :P zdecydowanie mój ulubieniec, jest ze mną od jakiegoś czasu i zpewnością jeszcze ze mną pobędzie :) pisałam o nim tu <klik!>
4) Szminka Faberlic, chyba z poprzedniej serii Air Stream nr 1007 - kochałam ją strasznie :( niestety jest ze mną już jakieś... 6 lat? OMG... jak nie lepiej :P i chociaż nic się z nią złego nie dzieje jakoś tak lepiej chyba się jej pozbyć... zgubiłam ją jakiś czas temu i odnalazłam po latach... fantastycznie nawilża, piękny kolor (zdjęcie poniżej), choć ja obecnie zdecydowanie bardziej stawiam na bezdrobinkowe kolory :)
5) Krem do stóp z minerałami z Morza Martwego z serii Planet Spa Avon - mnie bardzo odpowiada, często czycham na promocje, aby uzupełnić zapas. bez promocji jego zakup jest zupełnie nieopłacalny.
6) Puder bambusowy z Biochemii Urody (niech nikogo nie zmyli opakowanie ;)) - przełożyłam go do pudełęczka z sitkiem z Essence :) był naprawdę wporządku, jednak jak dla mnie dość słabo matowił i musiał ustąpić miejsca innym rywalom.

I to na tyle z moich zużyć :) Poniżej jeszcze swatch ukochanej pomadki.
Serce mówi, żeby ją zachować, rozum karze wwywalić do śmieci ehhhh :P

czwartek, 29 listopada 2012

Roll-on przeciw cieniom pod oczami marki Garnier

Zacznę od tego, że nie mam jakichś wielkich problemów z cieniami pod oczami, zakładając że się wyśpię i jestem zdrowa. Niemniej jednak korektora pod oczy używam standardowo w każdym makijażu, żeby wyrównać koloryt pod okiem i dopasować go do całej twarzy. Będąc w drogerii już jakiś czas temu (hmmmm, chyba z rok?) natknęłam się na półce Garniera na roll-on koloryzujący z kofeiną. Ma on postać buteleczki (15 ml, jego cena waha się w granicach 30 zł), której aplikatorem jest metalowa kulka (ot i zwyczajny roll-on, nie ma się nad czym głowić).


Oprócz tego, że działa jak korektor, czyli maskuje niedoskonałości pod oczami, producent zapewnia, że rozjaśnia cienie i redukuje opuchnięcia za pomocą delikatnego masażu metalowej końcówki. Dzięki zawartej kofeinie odżywia skórę pod oczami, ma też właściwości nawilżające. Myślę że z właściwości nawilżających możemy na wstępie zrezygnować, gdyż produkt zawiera alkohol, wymieniony na 3 miejscu w składzie...

W mojej opinii jest to produkt dla osób mało wymagających (jak ja :P). Tak jak już wspominałam, nie mam problemów z zasinieniami czy workami pod oczami, więc nie wiem czy daje jakiś długotrwały efekt odżywczo - pobudzający. Z moimi lekkimi podkówkami sobie radzi i tyle. Ogromny minus za alkohol, bo wysusza. Najlepiej skórę wokół oczu porządnie nawilżyć przed aplikacją.

Potrafi się niestety wylać dzięki kuleczce. Jeśli położymy go, produkt zbierze się u wylotu buteleczki i zdecydowanie za dużo znajdzie się pod okiem. Jego konsystencja jest bardzo lejąca i potrafi się zebrać w zmarszczkach, więc zdecydowanie wymaga przypudrowania.

Plus za to, że jest bardzo wydajny. Używam go i używam i końca nie widać. Przyjemnie chłodzi skórę, jednak ten efekt jest bardzo krótkotrwały.

Jeśli chodzi o jego trwałość, to nie mam zastrzeżeń. U mnie wytrzymuje cały dzień.

A oto efekt jaki daje na mojej twarzy:

Myślę że jest całkiem przyzwoicie. Jednak mógłby mieć problemy przy naprawdę sporych sińcach.

Miałyście okazję go wypróbować? Jakie są Wasze wrażenia?

środa, 28 listopada 2012

moja wyjazdowa kosmetyczka

Nie miałam czasu napisać tego posta przed wyjazdem, więc  robię to po fakcie ;)

Muszę przyznać, że postawiłam na zupełny minimalizm, pomimo tego, że musiałam być przygotowana do stworzenia sobie weselnego makijażu. Zrezygnowałam zupełnie z żeli pod prysznic i korzystałam z hotelowych, na czym zresztą nie wyszłam tak znowu źle ;) Baaaardzo mocno okroiłam również pielęgnację twarzy (w domu dysponuję baterią kremów wszelakich, podczas gdy na wyjazd zabrałam 3, jeśli włączyć w to krem BB...). Myślałam, że moja cera się zbuntuję i wrócę do domu jak porażona ospą, ale o dziwo... Mojaj buzi takie wakacje bardzo odpowiadały i nie potrzebowała niczego oprócz filtru :) Wilgotne i gorące powietrze sprawiło, że choć pociła się dość mocno, oczyszczała się sama jak nigdy dotąd i nie potrzebowała żadnego nawilżenia, pomimo że brutalnie myłam twarz mydłem, czego w domu nigdy nie odważyłabym się zrobić w obawie przed wysuszeniem. No nie ma to jak Mauritius! :D

A teraz do rzeczy.

Moja pielęgnacja wyglądała następująco:

1) Woda termalna Avene w rozmiarze turystycznym - woda jak woda, osobiście nie widziałam różnicy między nią a La Roche - Posay, której używam w domu, doskonale odświeżała skórę.
2) Krem nawilżający Galenic Aquapulpe - stosowałam wieczorami po zaatakowaniu twarzy mydłem :P Bardzo go lubię, choć na samym Mauritiusie szczególnie potrzebny mi nie był. Myślę że wzorowo sprawił się w Dubaju, gdzie wilgoci wogóle nie było i nawilżenie było niezbędne.
3) Krem z filtrem La Roche - Posay Anthelios XL - codzienny niezbędnik, chyba jednak za rzadko stosowałam, bo twarz nieco mi pociemniała, za to uchroniłam się przed uczuleniem na słońce, więc jest na plus :)
4) Jedwab do włosów Joanna - słona woda dawała w kość i wysuszała, ogromna pomoc dla moich włosów.
5) Dezodorant Fa Pink passion - kupiłam go, bo był mały ;) nie mam problemu z nadmierną potliwością, jednak przy tak wysokich temperaturach jakie panowały w tropikach było całkiem ok, choć już pod koniec dnia nie było tak dobrze jak rano.
6) balsam do ust w sztyfcie Tisane - absolutnie doskonały, jedyny ratunek dla ust, które nie czuły się tak dobrze jak twarz, niestety. Dzięki niemu nie odniosły jednak żadnego uszczerbku na zdrowiu i wyglądzie :)

Kolorówki było o dziwo trochę więcej... :P
1) Woda toaletowa Escada Sexy Graffiti - kupiłam ją pod koniec naszego lata i właściwie nie zdążyłam użyć, wylądowała więc w kosmetyczce szykowanej na wyjazd. Słodziutki zapach (nie każdemu może odpowiadać, choć ja uważam, że na lato jest idealny), lubiłam ją używać wieczorami.
2) Woda perfumowana Avon Far Away Exotic - taka z niej woda perfumowana jak ze mnie zakonnica ;) czułam ją krócej na ciele niż Escadę, ale właściwie się tego spodziewałam. Niemniej jednak soim zapachem na wyjazd przypasowała mi bardzo i stosowałam ją z uwielbieniem :)
3) tusze do rzęs Essence I Love Extreme i Avon Super Shock - jeśli już robiłam jakikolwiek makijaż, to właśnie za ich pomocą, ot i niezbędne ;)
4) Krem BB Garnier Miracle Skin Perfection w kolorze Light - zastępował podkład, krycie w zupełności wystarczające, kolor o dziwo pasował, choć wyglądał na zdecydowanie za ciemny. Nawilżenia nie zauważyła, gdyż jak już wspominałam, moja skóra dbała o siebie sama doskonale :)
5) Puder MAC Prem + Prime transparentny - kupiłam specjalnie na wyjazd, nie chciałam brać żadnych pudrów sypkich żeby nie nabrudzić ewentualnie w kosmetyczce. Bardzo porządny produkt, czuję że zostanie ze mną na dłużej :)
6) Szminka Rimmel Airy Fairy - osławiona szminka, bardzo ją polubiłam. Kolor mi odpowiada, to jak zachowuje się na ustach również. Porządny produkt :)
7) Balsam w błyszczyku do ust Faberlic Maxi Lips - intensywny czekoladowy zapach! no cudo :D stanowił dla mnie zwykły błyszczyk z drobinkami, jest gęsty i treściwy, naprawdę dobrze nawilża :)
8) Róż do policzków Astor Perfect Blush w kolorze 004 Perfect Peach - piękny kolor, którey jednocześnie brązowił i nadawał skórze różowy ton, zastępował mi róż i bronzer, bardzo udany wybór.
9) Paletka cieni do powiek IsaDora nr 59 Creamy Nudes - fantastyczne kolory, za jej pomocą zmalowałam swój makijaż i byłam mega zadowolona. Idealna na dzień i na wieczór, polecam ją Wam serdecznie!

Na zdjęciach przegapiłam jeszcze kilka produktów, któe również ze mną pojechały, a był to:
1) baza pod cienie do powiek Artdeco - nie wymaga komentarz, jest doskonała :)
2) próbka podkładu wodoodpornego Make-Up Atelier Paris nr 2NB - absolutnie fantastyczny, wyparł Revlon Colorstay, od któego jest znacznie lepszy :)
3) czarna wodoodporna kredka do oczu Astor nr 090 Ebony - niesamowicie wydajna i doskonale się trzyma

Nie wpadłam na to, by zrobić zdjęcia makijażu, więc będę posiłkować się tym, co dostaliśmy na płycie od ślubnego fotografa.

Ot i tyle! :)

wtorek, 27 listopada 2012

Liebster blog :)

Witajcie po przerwie! 

Większość listopada spędziłam (stety albo i nie :D) poza Polską, wygrzewając blade ciało w słońcu Mauritiusa, więc zupełnie nie miałam jak prowadzić bloga. Wypoczęłam solidnie i mogę się znów zabrać do pracy :)

Od razu nadmienię, że żadnych zakupów kosmetycznych za granicą nie poczyniłam, więc nie będzie żadnych nowinek z odległych stron świata (zwyczajnie chciałam uchronić się przed ewentualnym leczeniem tropikalnych odmian ucuzleń, wysypek i innych parchów :D).

Samych kosmetyków na wyjeździe używałam bardzo niewiele i wkrótce postaram się opisać co tam mi towarzyszyło :)





Tymczasem po powrocie do domu zauważyłam, że niezawodna Kaczmarta <klik!> oznaczyła mnie jako Liebster Blog, za co bardzo dziękuję :)



Wyróżnienie Liebster blog otrzymane jest od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawane dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Osoba z wyróżnionego bloga odpowiada na 11 pytań zadanych przez osobę, która blog wyróżniła. Następnie również wyróżnia 11 osób, informując je o nominacji i zadaje 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, od którego otrzymało się wyróżnienie.

Oto moje odpowiedzi na pytania:

1. Sowa czy Skowronek - wolisz kłaść się spać wcześnie, a wstawać bardzo rano czy odwrotnie?
Sowa ;) zwyczajnie nie umiem wcześnie wstawać, za to siedzenie do późna świetnie mi wychodzi ;)
2. Przekąski na słodko czy na słono ?
W zasadzie to zależy od nastroju. Raz to, raz to, choć chyba mam większą słabość do czekolady ;)
3. Serce czy Rozum ?
Ostatnimi czasy raczej serce :)
4. Film czy książka ?
Film. Czytać bardzo lubię, ale znacznie ciężej wybrać mi jakąś pozycję w księgarni niż film w kinie.
5. Twój niezawodny, urodowy trik ?
Chyba jeszcze takiego nie odkryłam :)
6. Ulubiony smak z dzieciństwa ?
Cukierki Werther's Original :)
7. Komedia, która zawsze Cię bawi to ... ?
Straszne filmy! :D
8. Wymarzona podróż do... ?
Nie przepadam za podróżami, jestem typem domatorki. Niemniej jednak bardzo chętnie wróciłabym na wybrzeże Wielkiej Brytanii :)
9. Najbardziej szalony pomysł na makijaż, fryzurę, stylizację jaki udało Ci się zrealizować to...?
Wyjście rankiem na spotkanie listonoszowi, bez makijażu, uczesania i w piżamie ;)
10. Z jakim zwierzęciem mogłabyś się utożsamić ?
Kocham konie, więc to chyba to :)
11. Ulubiona postać z bajki ?
Będzie ich kilka :) chociażby Buka czy Król Julian :)

Jako że ten post piszę na szybko, listę blogów, które sama nominuję pozwolę stworzyć sobie później, a wraz z nią moje pytania :)

Pozdrawiam! :)

czwartek, 8 listopada 2012

moje najpaskudniejsze szminki ever :D

Szczęśliwie na ten wątpliwie zaszczytny tytuł zasłużyły tylko dwie kandydatki. Kryterium wyboru nie był kolor, ale konsystencja, aplikacja i trwałość. Moje buble zdecydowanie mają się czym popisać. Szanowni państwo, oto i one:

<tadadadammmm :P>
Po lewej stronie szmineczka firmy NYX z serii Matte Lisptick w kolorze Hippie Chic. Kolor zresztą ma według mnie śliczny, naprawdę wiązałam z nią spore nadzieje :(

Po prawej stronie badziewiak marki Wet n Wild z serii (uwaga, może zabić śmiechem, za chwilę wytłumaczę dlaczego) Silk Finish, kolor nr 41. Wieśniackie opakowanie jest idealną zapowiedzią równie fantastycznej zawartości :D

Na wstępie tylko zaznaczę, że obie były efektem zakupów internetowych, nigdy wcześniej nie widziałam ich na żywo. I o dziwo jakoś nie mogę się ich pozbyć, choć powinnam, bo szminek mam masę i buble potrzebne mi nie są do niczego... Ale przejdźmy do pierwszej bohaterki tego posta.

Wet n Wild seria Silk Finish, kolor nr 41

Kiedy otworzyłam jej opakowanie przeraziłam się szczerze, że kupiłam mega landrynę z brokatem, która nada się jedynie na wieczorne wyjścia na technoparty (na ktore zresztą nie uczęszczam, wróżyłam jej więc śmietnik :P). Niemniej jednak nie lubię robić niepotrzebnych zakupów i postanowiłam dać jej szansę.

Opakowanie wygląda, jakby za chwilę miało się rozlecieć (osobiście przyznaję za to wyróżnienie i składam gratulacje specom od designu firmy - jeszcze nie spotkałam się z brzydszym opakowaniem drogeryjnej pomadki). Niszczy się błyskawicznie i nieestetycznie wygląda, jak jakiś badziew z rumuńskiego bazaru. Masakra! Kiedy plastik się porysuje i popęka, lepiej nie wyciągać szminki przy ludziach, żeby nie narobić sobie obciachu...

Nałożona na usta daje niewiele koloru, za to całą masę srebrzystego brokatu (górne zdjęcie). Tragedia! Liczyłam co najwyżej na jakąś perłę, a tu taki szok :/ Coż, przynajmniej nieszczęsne drobiny robią ustom solidny peeling... Nie muszę dodawać, że chyba jakiś bałwan wrzucił ją do serii Silk Touch, bo silk to ona z pewnością nie jest :/ Brokacisko wysusza usta i sprawia, że szminki zwyczajnie nie da się nosić na ustach bez błyszczyku.

Jako wisienkę na torcie dodam, że śmierdzi paskudnie, chemicznie, jak taka babcina pomada. No po prostu bueeeeee ;) Z ust schodzi migiem, zostaje brokat, który szczęśliwie jednak trzyma się granic ust, nie zdarzyło mi się, żeby rozlazł mi się po twarzy. Podsumowując: zaaplikowana wygląda tandetnie i obciachowo, istny koszmarek...

Jak już wcześniej mówiłam mimo wszystkich jej wad ( i w sumie braku zalet :P), postanowiłam pokombinować, żeby jej niepotrzebnie nie wyrzucać. Mało odkrywczą metodą dorzuciłam jej więc bezbarwny błyszczyk (zdjęcie poniżej) i efekt jest całkiem przyzwoity. Błyszczyk ma przyjemny zapach (Inglot Sleeks) i zabija jej smrodek. Sam w sobie jest nietrwały, więc wiele w tej kwestii nie pomógł, za to "upłynnia" drobinki i daje ładny połysk, pasuje na dzień. Kolor staje się delikatniejszy i w zasadzie wygląda to tak, jakby na ustach nałożony był wyłącznie błyszczyk z drobinkami, żadnej szminki. Bez wierzchniej warstwy błyszczyka nawet nie próbuję używać i pozostałym osobom również to odradzam.

NYX seria Matte Lipstick, kolor Hippie Chic

Z NYXem wcześniej nie miałam do czynienia. Robiąc więc pierwsze zakupy tej firmy dorzuciłam ją do koszyka urzeczona ślicznym kolorem. Taka brzoskwinka - nude, piękna! I dopóki leżała nieużywana wszystko było cacy, nadszedł jednak dzień, w którym postanowiłam jej użyć...

Uważam, że posługuję się szminkami nader sprawnie. Robię to bez lusterka (wyłączając ciemne kolory, które wymagają dużej precyzji), a po nałożeniu tej czułam się jak pięciolatka, która podkradła mamie pomadkę i ufajdała sobie usta... No był to widok iście żenujący, wierzcie mi :D

Ma konsystencję kredy. Dosłownie. Rozprowadza się jak kreda, wygląda jak kreda, pozostawia smugi jak kreda. Zdjęcie powyżwj prezentuje ją wklepaną palcem, dlatego wyszła przyzwoicie. Jeśli nałożymy ją prosto z opakowania będziemy wyglądać, jakbyśmy pożerały te takie pudrowe cukierki prosto z pudełka bez użycia rąk. Koszmar! :D

Jest niesamowicie sucha, nie chce gładko sunąć po ustach, włazi w szczeliny i sprawia, że wszystkie nierówności (a to przecież naturalne, że na ustach takie są) stają się paskudnie uwidocznione. Matowe szminki mają tendencję do przesuszania, a konsystencja tej sprawia, że odczuwam dyskomfort zaraz po nałożeniu :/

Kolor jaki otrzymujemy na ustach jest płaski, sztuczny i pasuje jedynie do sweet foci dla lasek po solarium :/  Nie sądzę, by był to szczyt marzeń jakiejkolwiek dziewczyny :D Skoro jednak w opakowaniu wygląda tak pięknie, co zrobić, by na ustach było podobnie? Ano zastosować równie innowacyjne rozwiązanie jak w przypadku Wet n Wild - błyszczyk!

Jej partnerem jest obecnie Bell Prismatic Effect 3D nr 01. Jest gęsty i dość długo trzyma się na ustach, a zatopione w nim drobinki pięknie ożywiają barwę pomadki. Przestaje być taka plastikowa i sztuczna, wreszcie prezentuje się jak mleczna brzoskwinka. Bardzo się bałam, że przez tę obleśną konsystencję będzie się zbierać w załamaniach i wyglądać jak zaschnięta ślina (bueueueueeeeeee), na szczęście schodzi równomiernie i elegancko.

I to na tyle, jeśli chodzi o największe buble pomadkowe jakie posiadam. Przynajmniej narazie :) Lubię nowinki i sprawdzanie kosmetyków, których do tej pory nie używałam, niemniej jednak staram się być ostrożna - przed każdym zakupem szperam w internecie w poszukiwaniu recenzji. Mimo to, zawsze się trafi jakiś cudak ;)

A Wy? Trafiła Wam się kiedyś tak mało udana pomadka?

wtorek, 6 listopada 2012

trochę pielęgnacji twarzy :)

Ostatnio skończył mi się mój płyn micelarny z Dermiki i pochwyciłam drugi, który również nabyła moja mama (również do cery suchej, nawet jeśli ja mam tłustą :D). Mowa oAA Ultra Odżywianie.

Zacznę od tego, że ma przyjemny malinowy zapach :) Nawilża skórę i zmywa makijaż lepiej od Dermiki. Mam jednak mieszane odczucia odnośnie oczyszczania skóry. Wacik z Dermiką zawsze był nieco brudny, kiedy rano przecierałam nim twarz. Tutaj tego nie widzę... Ale może to tylko takie wrażenie. Albo moja twarz jest ostatnimi czasy niezwykle czysta ;)

Nie podoba mi się jednak to, że pozostawia uczucie lepkości twarzy. W zasadzie to nie jest uczucie, lecz twarz naprawdę się nieco lepi. I niestety nie mija to z czasem... Osobiście nieszczególnie mi to odpowiada. Mimo wszystko, ten płyn odpowiada mi bardziej od Dermiki. Jest delikatniejszy i łatwiej zmyć nim makijaż (nawet żelowy eyeliner, z którym Dermika nieco się męczyła). Ponadto, otwórz w buteleczce powoduje, że na wacik wylewa sięzdecydowanie za dużo płynu. Można by wmontować tam jakiś dozownik ;)

Drugim z kosmetyków jest żel La Roche - Posay Effaclar.

Dostałam go w zestawie z Effaclar Duo. Jets bardzo delikatny. To przejrzysty żel, o dość rzadkiej konsystencji. Bardzo dobrze się pieni i już niewielka jego ilość wystaracza, by pokryć całą buzię. Czyści twarz przyzwoicie, choć ustępuje tu nieco choćby żelowi Vichy, który jednak był znacznie bardziej agresywny i wysuszający. Nie ściąga twarzy i nie wysusza jej. Nie pozostawia też żadnego filmu. Bardzo mi odpowiada, choć jednak mógłby mieć większe właściwości czyszczące. Zapach ma średnioprzyjemny, że tak to ujmę ;) tak po mojemu, to nawet nieco śmierdzi :P

Myślę, że kiedy go skończę, spróbuję znów żelu z Iwostinu :)

poniedziałek, 29 października 2012

październikowe denko

Do końca miesiąca nie przewiduję innych zużyć, więc wrzucam to, co udało mi się skończyć w październiku. Wiele tego nie ma, ale przynajmniej więcej niż we wrześniu ;)

  1. Jedwab Biosilk - obecnie na zużycie czeka Joanna, więc Biosilka nie odkupię, w przyszłości pewnie mi się zdarzy, bo go lubię :) pisałam o nim tu <klik!>
  2. Żel do mycia twarzy Vichy - dobrze oczyszczał, ale w mojej ocenie przesuszał i dawał uczucie ściągnięcia skóry. Niekoniecznie dla mnie, nie kupię go już więcej. Obecnie testuję La Roche - Posay, ale ten niestety słabo oczyszcza. Może wrócę do Iwostinu? Jeszcze się nie zdecydowałam :)
  3. Balsam do ust Carmex - bardzo go lubię, działa fantastycznie, stosuję na noc. Obecnie w użyciu mam Tisane, ale nie wykluczam powrotu Carmexu.
  4. Krem rozjaśniający z Biochemii Urody - działał ok, ale to uczucie na twarzy... bueeeeee, nigdy więcej ;) pisałam o nim tu <klik!>
  5. Podkład Lily Lolo - robiłam jego recenzję. Jest wporządku, ale nie dla mnie, nie odkupię go, a już napewno nie za tę cenę. Pisałam o nim tu <klik!>
  6. Krem matujący Jadwiga - porządny kosmetyk, gdyby nie to że mam zapas specyfików do twarzy, pewnie bym po niego sięgnęła. Narazie jednak nie będę robić zakupów, ale kto wie co przyszłość przyniesie :) pisałam o nim tu <klik!>
  7. Korektor ArtDeco - nie miał jakiegoś powalającego krycia, ale nie mogę na niego narzekać - nie wysuszał, nie zbierał się w zmarszczkach i załamaniach, trzymał ładnie cały dzień. Narazie wciąż szukam produktu dla siebie. Muszę jednak w pierwszej kolejności skończyć roll on z Garnier, któego szczerze nie lubię ;)

Haaaa, coraz lepiej mi idzie to denkowanie ;)

piątek, 26 października 2012

niespodziewajka z Holandii i mój pierwszy płyn micelarny! :D

Zacznijmy od niespodziewajki, bo jest znacznie bardziej ekscytująca :D

Przywędrowała do mnie z Holandii razem z siostrą, na którą zawsze można liczyć, zwłaszcza w materii prezentów kosmetycznych :D Mnie jakoś nigdy nie składa się do odwiedzenia wrocławskiego MACa, być może dlatego, że do C. H. Magnolia mam najdalej spośród wszystkich centrów handlowych. Tym bardziej radośnie przyjmuję fakt, że zostałam wyręczona :) W moje rączki trafił cień w kolorze Fresh & Mint, piękne i delikatne, drobinkowe odcienie fioletu (lawendy?) i miętowej zieleni. A do tego moje pierwsze w życiu kępki sztucznych rzęs :D

Prawdę mówiąc nie wiem jakiego rtozmiaru są te rzęsy, jakoś nie mogę się dopatrzeć niczego na opakowaniu, ale obstawiałabym krótkie albo średnie. Aż szkoda będzie mi ich używać! :D

W niespodziewajce znalazł się również tusz do rzęs! 

Lush Lash Mascara, bo taka jest jego nazwa, powiększyła moją skromną kolekcję produktów UD (rzecz jasna za pomocą siostry, bo w Polsce tej marki nigdzie nie ma...), w której do tej pory gościły jedynie paletka NAKED i kredka do oczu :D Jeszcze jej nie otwierałam, żeby nie wpuścić powietrza, bo muszę wykorzystać te tusze, które już zostaly otwarte. A potem hulaj dusza piekła nie ma! :D

A teraz przejdźmy do szarej codzienności ;) Choć jak by nie patrzeć płyn micelarny, o którym opowiem, też jest niespdoziewajką, tyle że od mamy :D Zaiste ciekawa to rzecz, że mama zamiast zwykłego płynu do demakijażu zgarnęła do koszyka micelarny, bo ona raczej nie wychyla się poza swoje standardy :D

Nigdy nie miałam żadnego tego typu kosmetyku, więc nie mam porównania, ale mam nadzieję, że moja opinia nie będzie z księżyca ;)

Oto płyn Dermiki, przeznaczony do cery suchej (ja mam tłustą, ale widać mamie było wszystko jedno: płyn to płyn, nie? :D). Jak widać zapakowany jest w całkiem sympatycznie wyglądającą buteleczkę, opatrzoną kwiecistym wzorkiem, jako że płyn jest niby różany. Nie wiem ile w tym prawdy, bo różą napewno nie pachnie - po mojemu, to śmierdzi oponami ;)

Ja oprócz tego, że używam go do demakijażu, stosuję go również rano, zamiast żelu do twarzy czy środków mydłopodobnych - przecieram nim twarz nim nałożę makijaż - naprawdę fajnie odtłuszcza i zdecydowanie nie wysusza i nie ściąga skóry.

Z demakijażem radzi sobie nieźle (nie używam wodoodpornych kosmetyków), męczy się trochę bardziej z dużą warstwą tuszu bądź eyelinerem Essence. Używam go dość często, a stosuję od jakiegoś miesiąca (?) i została mi jakaś 1/4 buteleczki. Narazie odkupiony nie zostanie, bo na swoją kolej czekają inne. Ale kto wie, kto wie, może właśnie ten okaże się ulubieńcem? :)

czwartek, 18 października 2012

znów zakupy? :/

Ja mam nadzieję, że w tym miesiącu już nic więcej nie kupię... Albo w zasadzie do końca roku... Ile można? Ale jak tu się oprzeć, kiedy tyle rzeczy się podoba :) No ale przejdźmy do sedna:

1) Pomadka Rimmel Kate Moss nr 101 - matowy, dość ciemny, brudny róż. Mam ostatnio fazy na maty, pomadek z drobinkami ani perłowych nie używam. Może mi się odmieni ;) Ta wydaje się być fantastyczna na jesień, ma naprawdę ciekawy kolor.... Nie sądziłam, że kiedyś polubię Rimmela ;)
2) Pomadka Rimmel Kate Moss nr  14 - teoretycznie odcień nude, choć ja bym powiedziała, że już wpada w bronz, bo jest mocno napigmentowana i nałożona na usta nabiera ciemniejszego koloru
3) Woda perfumowana Avon City Rush by Milla Jovovich - taaaak, jestem zbieraczem :) ale u mnie się nic nie marnuje ;) zdecydowanie zapach na wieczór i w mojej opinii jeden z ciekawszych wydanych przez Avon w ostatnim czasie.
4) Kredka do oczu Avon Glimmerstick Diamonds w kolorze Golden Diamond - jasnozłota, bałam się że będzie kupką brokatowych drobinek, ale na szczęście nie jest. Pięknie rozświetla
5) Błyszczyk Manhattan Water Flash w kolorze 56C - w zasadzie do szafy Manhattanu zaglądnęłam w poszukiwaniu zupełnie czegoś innego. Ale trafiłam na ten błyszczyk, którego kolor aparat raczyłwypaczyć ;) Tak naprawdę jest to delikatny róż wpadający w brzoskwinkę, a nie żadna landryna :) śmierdzi fermentem albo winiakiem, ale Manhattany chyba tak mają :P

Ha! Mam trochę materiału na recenzje, uzbierałam nawet sporo denka no i tag! Będę miała co robić :) Tylko odrobina czasu by sięprzydała :)

Ależ mi ten City Rush ładnie pachnie... :)

piątek, 12 października 2012

zakupy z mamą! :D

Najfajniejsze są zakupy, gdy nie trzeba za nie płacić :D Mnie poszczęściło się wczoraj i mama sama zatargała mnie do Sephory i apteki, w celu nabycia kilku gadżetów :D Rzecz jasna skorzystałam (ale tylko troszkę :P) i stałam się posiadaczką kilku nowych produktów do pielęgnacji twarzy. Jakos na kosmetyki kolorowe nie miałam ochoty (sic!). Może kiedyś uda mi się ją wyciągnąć do MACa i będzie równie szczodra... :P

Tym oto sposobem pojawiły się u mnie: 
  • woda termalna z La Roche - Posay - jeszcze nigdy nie używałam żadnej z wód termalnych, ta będzie pierwsza. Zamierzam stosować na rano, jako że z rana nie używam żelu do mycia twarzy. Będę ją więc przemywać płynem micelarnym i tą wodą właśnie :)
  • Bioderma Sebium Pore Refiner - taaaak, to jest to co zdecydowanie chciałam mieć! Nnie mogę się doczekać aż zacznęużywać :)))
  • pomadka Tisane - mam wersję słoiczkową, ale zwyczajnie potrzebowałam sztyftu do torebki. Skorzystałam więc z okazji i jest :)
  • próbka płynu micelarnego Bioderma Sensibio - cieszę się, że pani w aptece mi ją dała, też chętnie spróbuję :) ja generalnie płynu micelarnego używam dopiero od paru dni (jest to Dermika, w zapasie mam jeszcze AA), jeśli sama idea takiego kosmetyku przypadnie mi do gustu, to może zagości u mnie na stałe :)
  • próbka kremu na trądzik Bioderma Sebium AKN - pewnie przetestuję i zapomnę, narazie nie przewiduję wielkich zmian w pielęgnacji mojej cery ;)
  • próbka złuszczającego żelu do mycia twarzy Bioderma Sebium Gel Commant - ten produkt mnie bardzo ciekawi, szukam dobrego peelingu i być może będzie to ten
  • pędzelek do oczu Sephora Professionnel nr 23 - idealny w wewnętrzny kącik, do nieco precyzyjniejszego nakładania cienia
  •  pędzelek do oczu Sephora Professionnel nr 14 - kupiłam z myślą o rysowaniu nieco grubszej linii na dolnej powiece.
Od lewej: nr 23 (szerokość włosia 0,5 cm) oraz 14 (szerokość włosia 0,7 cm)

I to tyle :) Sama jestem ciekawa tych wszystkich produktów, na kilka naprawdę liczę. 

Chyba zrobię notkę o najobrzydliwszych szminkach jakie posiadam. Mam kilka kandydatek, któe najchętniej zwodowałabym w śmietniku, ale jakoś walczę i szukam na nie sposobu :P

środa, 10 października 2012

peeling do ciała Adi Beauty - Kosmetyki z Morza Martwego

Nigdy nie miałam do czynienia z kosmetykami z Morza Martwego, żadnej z firm takowe oferujących. Scrub do ciała, którego mam możliwość ostatnio używać jest więc moim pierwszym. Wyprodukowała go firma Adi Beauty (we Wrocławiu stoiska są w Arkadach i Magnolii). Zapach który posiadam nosi nazwę "Sexy".

Plastikowy słoiczek zawiera 370g produktu, a kosztuje jakieś 80 zł. Całkiem sporo, ale chyba porównywalnie to The Body Shop. A od peelingu TBS jest moim zdaniem lepszy :)

Peeling zaweira masę grubych drobinek solnych, które w miarę upływu czasu rozpuszczają się na ciele. Zawiera również olejek, który przed użyciem należy dokładnie zmieszać w opakowaniu. Olejek rzecz jasna pełni funkcję nawilżającą, którą to zresztą spełnia doskonale. Zapach jest owocowy, słodko kwaśny. Przywodzi mi na myśl takie dropsy pudrowe ;) Jest znacznie mniej agresywny i wyczuwalny niż TBS, to jakby lekka mgiełka aromatu na ciele, która utrzymuje się aż do następnego dnia.

Według zaleceń producenta nie należy trzymać peelingu na ciele dłużej niż minutę, ponieważ może dojść do podrażnienia skóry (ostatecznie zawiera przecież sól). Prawdę mówiąc ja odczuwałam delikatne mrowienie od razu po nałożeniu, ale po zmyciu nie widziałam żadnych zaczerwienień czy podrażnień. Za to moja mama, któa trzymała go dłużej niż to zalecane, takowych się dorobiła ;)

Uwielbiam go za to uczucie gładkości i nawilżenia po zastosowaniu, oraz piękny zapach, aktualnie to mój numer 1 :)

wtorek, 9 października 2012

jesienny makijaż na dzień...

Jak ja nie lubię, gdy robi się zimno :( Czemu wiosna i lato nie mogą trwać cały rok...

Ostatnimi czasy maluję się w jeden tylko sposób. Chyba że najdzie mnie ochota na coś innego, ale kiedy nie chce mi się nic mądrego tworzyć, na moich oczach goszczą cieliste kolory w połączeniu z szarością. Wygląda to naprawdę fajnie przy upiętych włosach i połyskujących, bladoróżowych ustach.


Jest bardzo zbliżony do pierwszego makijażu, jaki tu wrzucałam, ale przez to, że nie ma w nim żadnych mocniejszych kolorów, chyba bardziej nadaje się na jesienne dni. 

Powieka ruchoma:
  • baza Kobo
  • cień w kremie Lancome Couleur Glacee w kolorze Asphalt 2
  • cień Catrice nr 340 Ooops Nude Did It Again
  • cień Manhattan Intense Effect 101K Slate Grey
  • eyeliner w żeu Essence 01 Midnight in Paris 
Załamanie powieki:
  • cień Manhattan Intense Effect 101K Slate Grey
Przestrzeń  poniżej brwi:
  • cień w kredce Miss Claire nr 72
Linia wodna:
  • kredka Manhattan nr 11A
Dolna powieka:
  • kredka Avon Super Shock kolor Silver
  • cień Manhattan Intense Effect 101K Slate Grey
Rzęsy:
  • tusz Avon Super Shock
  • tusz Essence I Love Extreme

poniedziałek, 8 października 2012

krem matujący marki Jadwiga

Dziś parę słów o kremie matującym firmy Jadwiga. Kupiłam go trochę w ciemno, na Allego (choć we Wrocławiu jest salon Jadwigi, więc pewnie tam też można go nabyć). W zasadzie nie spodziewałam się żadnego szału, tym milej kremik mnie zaskoczył :)


Jest dość mocno lejący, o szarawym kolorze. Konsystencja dość ciekawa, trochę jak starty chrzan ;) Zapach ma jednak przyjemny, jak normalny krem. Zamknięty jest w plastikowym słoiczku, które w żadnym stopniu nie uległo zniszczeniu (coprawda nie rzucałam nim, ani nie usiłowałam po nim deptać, ale mimo wszystko ciężko mu coś zarzucić).

Używałam go na dzień, bo wtedy zależy mi na utrzymaniu chociażby względnego matu na mojej twarzy. I muszę przyznać, że sprawdzał się fantastycznie! Użyty pod podkład nie dość, że przedłużał jego trwałość (mówię o moim kapryśnym Lily Lolo), to jeszcze powodował, że twarz nie wymagała użycia pudru w ciągu dnia. A to u mnie niespotykana sytuacja.

Jest wydajny, niewielka jego ilość wystarczy by pokryć całą buzię. Wchłania się szybciutko i nie powoduje żadnych problemów z rozporowadzaniem potem na nim podkładu. Absolutnie nie zatyka porów, po zmyciu makijażu twarz miała ujednolicony koloryt i zupełnie nie wyglądała na zmęczoną dniem. Nigdy mi się także nie zdarzyło, by cerę przesuszył. Jest naprawdę świetny :)

Polecam go Wam serdecznie, zwłaszcza że nie jest drogi, bo kosztuje ok. 20 zł za 50 ml. Problemem jest jednak dostępność, w głównej mierze trzeba polegać na Internecie :(

niedziela, 7 października 2012

moja szminka na jesień: Faberlic Volume & Luxury nr 4503

Ostatnio zmusiłam się do przeczesania moich zbiorów w celu posegregowania pomadek na te, które będą dobrze wyglądać jesienią (nie mam bladego pojęcia jakie są obecne trendy, noszę po prostu to, w czym czuję się dobrze), przy okazji odkrywając kilka sztuk, których jeszcze nie próbowałam. Tym sposobem trafiłam na szminkę z serii Volume & Luxury firmy Faberlic nr 5403.

Kiedy spojrzałam na sam kolor sztyftu, to trochęzmartwiałam, bo pomarańcz nie jest tym, co na mnie dobrze wygląda. Jednak po nałożeniu na usta okazało się, że pomadka jest bardziej brzoskwiniowo - różowa, choćstosunkowo ciemna. Zdjęcia niestety nie oddają tego w pełni :/ Na nich wygląda to raczej pomarańczowo właśnie.


Zdjęcie sztyftu i pierwsze usta od góry robione niestety z fleszem :/ Jak widzicie, wygląda na pomarańczową, wierzci mi jednak na słowo, że na żywo jest nieco inaczej.

Sama pomadka jest bardzo aksamitna, nie podkreśla żadnych skórek na ustach (a dziś wyjątkowo moje wargi nie są w najlepszej kondycji). Rozporwadza się jak masełko, nie wysusza. Nie jest hipertrwała, ale mało która szminka może się poszczycić większą trwałością niż przeciętna.

Szczerze żałuję, że zdjęcia tak wypaczają jej kolor :/ Poniżej zaprezentuję jeszcze ją razem z delikatnym makijażem oczu.

Pozdrawiam :)


sobota, 6 października 2012

świeżynki - perfumy i... szminka! :D

Po małej przerwie przynoszę Wam aktualizację moich zbiorów kosmetycznych ;) Żeby nie było, że tylko przybywa - zdążyłam już zużyć także kilka kosmetyków, które pokażę w październikowej edycji denka.

Tymczasem jednak przejdźmy do rzeczy:

Po lewej stronie widzimy nową szmineczkę z Inglota (moja pierwsza szminka z tej firmy, sama jestem jej ciekawa, bo w Inglocie upatrzyłam sobie jeszcze kilka kolorów ;)). Nie zdążyłam jeszcze jej użyć, więc wiele na jej temat nie powiem ;) Jej numerek to 40, piękny matowy róż wpadający nieco w koral. Zapakowana była w kartonik, jej opakowanie jest metalowe, czarne, klasyczne, eleganckie, według mnie. Zapłacilam za nią niecałe 27 zł.

Drugi gadżet, to prezent urodzinowy <3 Piękne, kobiece perfumy Diora Pure Poison. Nie umiem opisywać nut zapachowych, kompletnie się na tym nie znam, są dość ciężkie, doskonałę na zimę, albo na wieczór. Swoją drogą jeszcze nie znalazłam lekkich perfum u Diora ;)

Narazie tyle :)

poniedziałek, 1 października 2012

Pierwszy projekt denko :)

Nie jest tego dużo, ale zawsze to coś na początek! ;)


1) Puder fixujący Essence Fix & Matte - doskonały dla mojej cery, mam już kolejne opakowanie. Pomimo niesprzyjającego składu ja nie znalazłam do tej pory nic, co działałoby u mnie lepiej.

2) Serum kolagenowe Jadwiga - pięknie nawilża i wygładza, stosowałam pod makijaż, naprawdę fajny produkt. Chętnie kupię ponownie, gdy nadarzy się okazja.

3) antyperspirant Adidas Control - wporządku, narazie nie kupię, bo w kolejne czekają inne. Dobrze chronił przed potem (choć ja tam akurat wielkiej ochrony nie wymagam) i naprawdę przyjemnie, świeżo pachniał.

4) Woda toaletowa Avon Miami Party - bueeee, nie mój zapach, więcej u mnie nie zagości ;) (więcej pisałam o niej tu <klik!>)

5) Peeling do ciała The Body Shop - bardzo wporządku, polubiłam go i gdy zużyję inne produkty tego typu, chętnie sięgnę po niego znów (recenzja tu <klik!>)

czwartek, 27 września 2012

wiśniowe usta

Nie czuję się dobrze w ciemnych kolorach ust. Uważam, że na takie mogą pozwolić sobie jedynie posiadaczki wydatnych warg (czyli nie ja) i białych zębów. Czerwienie odrzucam od razu (mam kilka korali, ale ciepłych i bardzo lekkich), ciemne brązy również, bo mam wrażenie, że  mnie postarzają. Pomarańczy nie lubię z zasady, zostają więc jedynie ciemne róże i fuksje. 

W moich licznych zbiorach mam kolory ciemniejsze (baaardzo niewiele, ale jednak) i zastanawiałam się jakiś czas co z tym fantem zrobić. Głupio było kupić i oddać, albo zmarnować ;) I zaczęłam próbować "nosić się" nieco ciemniej i w ten oto sposób wpadłam na takie rozwiązanie, któe bardzo mi się podoba, gdy spoglądam w lustro.

Szminka Faberlic Air Stream nr 4189 i niezawodny błyszczyk Avon Uwodzicielskie Nawilżenie w kolorze Pearly Pink.

Wybaczcie mi, że nie pokazuję całej twarzy na zdjęciach, ale jakoś nie umiem się do tego przekonać. Niemniej jednak myślę, że na samych ustach to połączenie wygląda naprawdę okej. Do delikatnego makijażu oczu w sam raz. Być może to będzie mój duet na jesień, kto wie :)

Co powiecie o takim połączeniu? Jakie kolory na ustach preferujecie jesienią i zimą?

przegląd róży do policzków

Róże zdecydowanie nie należą do moich ulubionych kosmetyków, a uzbierałam ich aż całe 6. Zużywanie ich idzie mi wyjątkowo wolno, choć używam do każdego makijażu ;)

Od razu Was przeproszę za zdjęcia, przy części z nich włączył mi się flesz, nic nie mogłam na to poradzić, słonko raz jest, raz go nie ma...

Zaczynamy od różu JOKO Universe w kolorze J374 oraz Sensique nr 102.

Joko to róż wypiekany, bardzo perłowy, w kolorze rzekłabym, landrynki ;) Niemniej jednak na policzkach wygląda bardzo dziewczęco i uroczo. Do mnie niestety nie pasuje, ze względu na widpczne i rozszerzone pory. Każdy nie matowy róż będzie je podkreślał, dlatego ograniczam jego stosowanie. Żałuję, bo niesamowicie mi się podoba. Jest bardzo wydajny, ale dość mocno się osupuje, osobiście nie przeszkadza mi to. Śmierdzi za to koszmarnie, chemią, ale zapach czuć jedynie w opakowaniu.

Sensique nie lubię :) Zapewne dlatego (co pewnie zabrzmi śmiesznie), że ma paskudne, wieśniackie opakowanie :P Sam róż ma kolor brzoskiwnki, jest lekko nadrobinkowami. O ile nie przesadzimy z ilością, na policzkach prezentuje się naprawdę ładnie. Myślę że bladolicy mogliby nawet stosować go jako delikatny bronzer. Też jest wydajny, nad czym ubolewam, bo męczę go i męczę i zmęczyć nie mogę :D

Następnie przechodzimy do różu Bourjois 74 Rose Ambre oraz L'Oreal nr 115.

Bourjois to też róż wypiekany, mój kolor jest konkretnie ciemny, jakby buraczany? Sama nie wiem co mną powodowało, gdy go kupowałam ;) Za to bardzo pasuje do opalonej karnacji. Ze wszystkich róży jakie posiadam ten trzyma się najdłużej. Zadna siła go nie zetrze. Jest niesamowicie wydajny, wogóle nie widać zużycia. Pomimo bardzo mocnego koloru na zdjęciu, w rzeczywistości można go łatwo stopniować, nie narobimy sobie wściekle różowych polików jak radzieckie babuszki :)

L'Oreal do mój jedyny naprawdę lekki, blady róż, który bardzo lubię. Jest aksamitny i delikatny, ale nie należy przesadzać z jego ilością, bo będzie wyglądał sztucznie. Bardzo go lubię, idealny na codzień, do lekkiego makijażu. 

Ostatnie w mojej kolekcji są dwa róże Astor: 004 Perfect Peach i 002 Silky Rose.

Uwielbiam obydwa za kolor. Perfect Peach to ciekawsza odmiana brzoskwini, podbita jakby ciemnym różem. Silky Rose to różyk a'la Babrie, który pięknie wygląda na policzkach. Są niewielkie i dość szybko się zużywają (ja tam lubię, kiedy kosmetyk się zużywa, zawsze to pretekst, żeby kupić następny :P). Niby mają zatopione jakieś drobinki, ale na policzkach wychodzą matowo. Trzymają się dość standardowo jak na róże, parę godzin.

Ot i tyle, narazie nic więcej nie zamierzam kupować, trzeba wykończyć (pffff, lata świetlne mi to zajmie) to co jest :)