niedziela, 31 marca 2013

Rekordowe denko i jeden śmietnik ;)

W marcu chyba pobiłam własny rekord zużytych produktów ;) Obym tak trzymała (zwłaszcza jeśli chodzi o kolorówkę i perfimy, mam zdecydowany nadmiar :P)! Oto one:

1) Szampon do włosów The Bodyshop Reinforest Shine - był wporządku, ale nie kupię. Notka o nim w linku <klik!>;
2) Krem do rąk z Minerałami z Morza Martwego Avon Planet Spa - taki sobie... Rano ręce niestety potrafiły nadal być suche (stosowałam na noc), a po pierwszym umyciu dłoni nie było mowy o jakimkolwiek nawilżeniu;
3) Płyn micelarny Soraya Nawilżenie & Dotlenienie - o nie, nigdy więcej. Jego recenzja tu <klik!>;
4) Żel pod prysznic Avon Senses - co miesiąc ten sam;
5) Masło do ciała The Body Shop o zapachu mandarynki - lubiłam je, choć było go baaardzo dużo (400 ml) i długo je zużywałam (udało mi się przekroczyć nawet datę ważności, ale z masełkiem nic się nie stało i dalej pięknie nawilżało skórę ;)). Pewnie jeszcze kiedys kupię;
6) balsam do ust Carmex Moisture Plus w różowym odcieniu - bardzo fajny! Corpawda mało wydajny, ale efekt na ustach super. Mam już kolejny, tym razem bezbarwny;
7) Krem z AHA do stóp i łokci Avon Planet Spa - mega intensywny zapach! szczęśliwie stopy są daleko od głowy ;) był lepszy od tego do dłoni z Morza Martwego;
8) Błyszczyk do ust Sally Hansen Lip Inflation w kolorze Sheer Blush - pędzelek nie sięga już tej resztki na dnie. Był wporządku, miał ladny kolor. Może kiedyś jeszcze u mnie zagości. Pisałam o nim tutaj <klik!>;
9) Maseczka błotna z Biochemii Urody - udręka. Nie znoszę produktów w proszku, które trzeba mieszać z wodą. Do tego śmierdziała. Ale na skórę działała naprawdę okej, Niemniej jednak mówię jej "nie";
10) ŚMIETNIK Wet n Wild Silk Finish nr 41- okropny bubel, nie chcę się z nią dłużej użerać. A kysz! Jej recenzja <klik!>

Ha! Jestem z siebie dumna ;)

wtorek, 26 marca 2013

wiosenna żarówa, czyli nie tak to miało wyglądać ;)

Dawno nie było żadnej pomadki, więc dziś nadrabiamy :)

Jako że w zasadzie na moich ustach panują koloru nude: róże i beże, to te odcienie kupuję najczęściej, czego efektem są pokaźne zapasy :) Już jakiś czas temu zużyłam moją ukochaną pomadkę Avon UCR w kolorze Pout (dawno temu pisałam o niej tu <klik!>), postanowiłam zastąpić ją oslawioną Airy Fairy Rimmela. Ta druga wygląda na moich ustach dość ciemno (zdjęcia tu <klik!>) i choć kolor bardzo mi się podobał zimą, to na wiosnę wolałabym coś lżejszego. I tym oto sposobem trafiłam na bohaterkę tego postu, pomadkę Catrice z serii Ultimate Colour, w chyba jednym z najbardziej popularnych odcieni - 130 Frozen Rose.

Kiedy przymierzałam się do jej zakupu naprawdę kolorem przypominała tę avonową... A gdy doszło do jej używania, to cóż... żarówka! Generalnie omijam tak jaskrawe kolory (tak samo jak pozbyłam się odcieni perłowych/brokatowych/drobinkowych), jak się zatem domyślacie, mam teraz dylemat co z tym fantem zrobić :P

Co do samej szminki w zasadzie nie mogę mieć zastrzeżeń. Jest bardzo miękka i kremowa (a w dodatku absolutnie matowa <3), bardzo łatwo się ją nakłada, choć nie należy przesadzić z ilością (zaczyna się smużyć). Zjada się dość szybko, ale nie spodziewałam się cudów, poza tym schodzi ładnie i równomiernie, a dołożyć ją można bez wspomagania się lusterkiem. Nie jest szczególnie odżywcza, ale także nie podrażnia ust i co ważne - wybacza suche skórki i tym podobne braki w pielęgnacji ;) Pigmentacja jest ok (do zdjęcia pomaziałam usta kilkakrotnie, jakieś 2-3 razy). Uważam, że za tę cenę (niecałe 20 zł) jest bardzo porządnym produktem, a do tego zamkniętym w naprawdę eleganckim i porządnie zrobionym opakowaniu, które z pewnością nie otworzy się samo z siebie w torebce. 

Niemniej jednak wciąż biję się z własnymi myślami, czy aby napewno w takim kolorze będę się czuła swobodnie, ostatecznie nie mam już 13 lat... :P

piątek, 22 marca 2013

bez zakupów żyć się nie da!

Cóż... Po raz kolejny wpadając do drogerii nie wyszłam z niczym. Szczęśliwie, nie robię tego często, więc chyba jeszcze leczenie w moim przypadku nie jest konieczne ;) Martwi mnie tylko to, że kupiłam znowu błyskotki do ust, conajmniej jakbym cierpiała na niedostatek... :P

Nie mogłam się oprzeć osławionym już masełkom do ust Nivea. Tyle dziewczyn je chwali, że nie mogłam pozostać obojętna ;) A że mój balsam do ust Tisane kończy się, masełka zastąpią go na pozycji wieczornej pielęgnacji (na dzień zawsze stosuję sztyfty). Rzecz jasna chwyciłam dwa smaki: malinkę i karmel, zwyczajnie nie mogłam się zdecydować na jedno ;)

Już od dłuższczego czasu czaiłam się także na szafę Vipery. W końcu zrobiłam na nią nalot i nabyłam dwie pomadki z serii Randez Vous - numerki 54 (na zdjęciu po lewej) i 66 (po prawej). Piękne matowe odcienie nude, totalnie w moim guście :) Zakupów z Vipery to jeszcze nie koniec, bo niestety upatrzyłam sobie jeszcze kilka kosmetyków :( ehhhh, żebym była w stanie to wszystko szybciej zużywać :(

Ostatnim zakupem był najnowszy tusz do rzęs Maybelline - Rocket Volume Express. Tusze do rzęs to chyba po pomadkach moja druga słabość... Zawsze mam zapasy! Ale maskary tej firmy należą do moich ulubionych, w związku z czym nigdy obok nowości nie przechodzę obojętnie :)

Narazie to tyle, ale czuję, że ciąg dalszy nastąpi! :D

środa, 20 marca 2013

przybysz z Holandii - peeling do ciała Kruidvat

Dziś słów kilka o produkcie, który w Polsce chyba nie jest dostępny. Płakać z tego powodu nie trzeba, bo jest dość przeciętny, ale o tym za chwilę :)

Przed Wami Kruidvat body scrub o zapachu cranberry & pomegranate, czyli po naszemu żurawina i granat ;)


Jak już wspominałam, ta kolorowa tubka (swoją drogą pojemność 200 ml) przyleciała do mnie z Holandii. I na wstępie powiem, że jest to pierwszy kosmetyk, który obudził we mnie tak silną żądzę pożarcia go ;) Zapach jest absolutnie przecudowny! Jogurtowo - owocowy, niesamowicie naturalny, nie czuć w nim ani grama chemii! Cód miód i orzeszki. Dla tego armoatu mogłabym stosować ten peeling cały czas, nie patrząc na efekty jakie daje ;)

A jeśli o efektach mowa... Scrub jest generalnie baaaardzo łagodny. Posiada duże drobinki (pesteczki granatu?), które w zasadzie chyba nie robią nic ;) oraz mniejsze, które coś tam peelingują, ale nie są bardzo agresywne. Trzeba natomiast dobrze spłukać ciało, żeby się ich pozbyć. Drobinki zatopione są w białawej mazi przypominającej jogurt, która nie nawilża jakoś szczególnie skóry, ale również w żaden sposób jej nie szkodzi.

Niestety peeling nie jest wydajny i obawiam się, że już niedługo będę mogła się cieszyć tym fantastycznym zapachem :(

Podsumowując - no niebardzo :) ale jestem pod naprawdę ogromnym wrażeniem zapachu tego kosmetyku - choćby dla niego, gdybym miała taką możliwość, kupowałabym ten scrub ;)

wtorek, 19 marca 2013

kolejny atak zimy - na ratunek Phyris krem ochronny! :)

Szczerze powiem, że nigdy nie kultywowałam sezonowości w pielęgnacji twarzy. Wyłączając rzecz jasna obowiązkowe kremy z filtrem na lato. Niemniej jednak tej zimy przeszłam sporo zabiegów kosmetycznych na twarz (w ramach walki z trądzikiem) i korzystając z rady mojej Pani Kosmetyczki postanowiłam stosować krem ochronny, głównie z uwagi na moje kruche naczynka. W ten oto sposób nabyłam krem ochronny Phyris.


Oryginalna nazwa produktu to Phyris Seasons Winter Silk Cream. Tubka jest dość standardowa - 75 ml. Przytoczę teraz opis producenta zamieszczony na opakowaniu: Winter Silk Cream wygładzający 24-godzinny krem ochronny zapobiega podrażnieniom w okresie zimowymi głęboko nawilża. Poprzez witaminę C i E wzmacnia system odpornościowy skóry, skwalen uszczelnia warstwę lipidową skóry, a proteiny jedwabiu nadają aksamitną gładość.

Zacznę od tego, że krem, jak to na ochronny przystało, jest bardzo gęsty i treściwy. Kiedy nałożylam go na buzię pomyślałam sobie, że mam "pozamiatane", bo na niego absolutnie nie będzie się dało nałożyć podkładu, bo w przeciwnym razie będę wyglądać, jakbym wsadziła twarz w masło. Tu jednak ogromny plus dla kosmetyku, bo błyskawicznie się wchłąnął, pozostawiając uczucie nawilżenia i gładkośći. Rzecz jasna, nie miałam najmniejszych problemów ze zrobieniem sobie makijażu, który trzymał się standardowo długo.

Bardzo lubię w nim to, jak otula twarz - rzeczywiście spełnia swoją funkcję ochronną, bo nawet przy mroźnym wietrze nie zauważyłam żadnych oznak podrażnienia, czy wysuszenia skóry. Muszę przyznać, że kremik zrobił na mnie wrażenie :) Zapach ma... kosmetyczny ;) ulatnia się po chwili od rozsmarowania. Zdjęcie tego nie oddaje, ale kolor jest mlecznożółty, rzecz jasna niezauważalny na skórze. Bałam się, że przy swojej gęstości i ciężkości będzie zapychał moją wrażliwą cerę - nic takiego jednak nie ma miejsca.

Ja zapłaciłam za niego 130 zł, ale nie orientuję się, ile kosztuje w innych miejscach. Kupiłam go w gabinecie kosmetycznym i w drogeriach go nie dostaniemy (podejrzewam, że w aptekach również nie, ale ręki nie dam sobie uciąć).

Minusem w oczach niektórych dziewczyn z pewnością może być skład, który zaiwera parabeny. Nie będę ukrywać, że ja na składach kosmetyków się nie znam, więc nie zamierzam się wymądrzać w tym względzie, zatem pokażę Wam to, co jest napisane na opakowaniu (kolejności rzecz jasna nie zmieniałam): aqua (water), squalane, octyldodecanol, glycerin, C12-15 alkyl benzoate, helianthus annuus (sunflower) seed oil, cetearyl ethylehexanoate, peg-30 dipolyhydroxystearate, magnesium sulfate, sorbitan oleate, poliglyceryl-3 ricinoleate, isopropyl myristate, methylsilanol mannuronate, butylene glycol, sericin, tocopherol, hydrogenated palm glycerides citrate, magnolia blondii (flower) extract, sorbic acid, phenoxyethanol, methylparaben, propylparaben, butylparaben, ethylparaben, isobutylparaben, sodiummethylparaben.

Oceńcie same. Ja ze swojej strony mogę jedynie powiedzieć, że naprawdę się sprawdza i widzę jedynie korzyści jego stosowania :)