czwartek, 28 lutego 2013

krótki miesiąc i małe denko ;)

Jak co miesiąc naszykowałam pojemniczki po zużytych produktach, żeby sprawdzić ile kosmetyków udało mi się wykończyć. Jakoś nigdy nie byłam szczególnie dobra w denkowaniu ;) ale tym razem mój projekt naprawdę nie jest okazały :P Niemniej jednak pokażę Wam czego dokonałam w lutym :D
1) Żel pod prysznic Avon Senses - standardowo u mnie od kilku denek;
2) Szampon lniany Farmona - kocham i polecam!!! Pisałam o nim tu <klik!>
3) Antyperspirant Fa NutriSkin - przyjemny zapach, nie zostawiał plam na ubraniach, ale też superskuteczny nie był;
4) Bioderma Hydrabio Serum - mój nr 1 jeśli chodzi o nawilżanie twarzy. Stosuję je solo, a także pod inne kremy. Warto! Jego recenzja tutaj <klik!>
5) kredka do oczu Yves Rocher - staroć podkradziona siostrze ;) nie mam pojęcia ani jaki to kolor (fioletowy rzecz jasna, ale numerku nie znalazłam ;)), ani jaka seria, bo zaadoptowałam ją już jako ogryzka ;) kolor nieszczególny jak dla mnie, tej pani już podziękujemy :)
6) tusz do rzęs Avon Little Red Dress - tak po mojemu nie różni się niczym od "Hipnotycznego spojrzenia". Rozdziela doskonale, ale absolutnie nie pogrubia, to chyba jakas pomyłka producenta ;) narazie nie przewiduję powrotu :)

I to na tyle jeśli chodzi o luty! Może w marcu będę lepsza ;)

mini zbiorcze zakupy :)

Muszę przyznać, że ostatnio rewelacyjnie wychodzi mi unikanie wszelkich kosmetycznych wydatków. Być moze dlatego, że cierpię na chroniczny brak pieniędzy i skąpstwo jednocześnie ;) masę pieniędzy w tym okresie zimowym przeżera (dosłownie) moja czterokopytna ulubienica, no i coś kosztem czegoś: więcej dla niej, mniej dla mnie :) ale nie narzekam, bo akurat tego co niezbędne mam pod dostatkiem :) Ponadto czeka mnie sporo wydatków kosmetycznych, ale w sferze gabinetowej: oczyszczanie cery, kwasy, usuwanie znamion (laserowe i chirurgiczne), nie jest lekko ;)

Ale przejdźmy do rzeczy, bo jednak dosłownie parę drobiazgów udało mi się kupić :)

Zdjęcie ma dziwną perspektywę, ale wierzcie mi na słowo, że robiłam je na trzeźwo :P

I tak, wreszcie skusiłam się na osławiony micelak Bourjois. Kosztował niecałe 14 zł, więc naprawdę ok. Opinie zbiera naprawdę dobre, a ż ja szukam produktu idealnego, nie mogłam przejść koło niego obojętnie ;) choć właśnie sobie przypominam, że w mojej szafce wciąż stoi próbka płynu Biodermy i prosi o zużycie :P walka o pozycję nr 1 będzie zacięta! :D

Stojąc przed półką Bourjois zaintrygował mnie rozświetlający peeling do twarzy (tu zacytuję producenta): "wzbogacony o drobinki bambusa i miąższ pomarańczy. Sprawia, że cera jest promienna. Daje efekt gładkiej i zregenerowanej skóry". Jak mam być szczera, to jakoś wątpię by był hitem, ale miał tak zachęcający kolor, no i ta pomarańcza... :) (liczę na przyjemne doznania zapachowe :P). 

Innym razem zrobiłam nalot na stoisko Inglota i nabyłam cień do powiek nr 22 - przepiękny fiolet opalizujący na złoto! Było tam tyle fantastycznych kolorów, że chyba będę musiała zrobić powtórkę ;) Jeśli chodzi o kolorówkę Inglota, to zdecydowanie mogłabym mieć wszystko ;)

I to tyle jeśli chodzi o moje niewielkie wydatki, czekam na lepszy okres finansowy :D

wtorek, 26 lutego 2013

Bioderma Sebium Gel Commant - mój ci on!

Dziś parę słów o produkcie Biodermy: Sebium Gel Commant. Muszę przyznać, że bardzo się polubiłam z kosmetykami tej firmy i chętnie je stosuję. Zawsze w ich gamie produktów znajdę coś dla siebie i w zasadzie jeszcze nigdy żaden kosmetyk Biodermy mnie nie zraził.

Ostatnimi czasy moja trądzikowa cera ma się naprawdę dobrze. Skłoniło mnie to do spróbowania peelingu ziarnistego, czego do tej pory nie robiłam, ponieważ bałam się rozdrapania wyprysków i zmian trądzikowych, a tym samym rozprowadzenia bakterii po całej buzi. Tak się szczęśliwie złożyło, że jakiś czas temu pani w aptece obdarowała mnie próbką bohatera tego posta i muszę przyznać, że zdecydowanie przypadł mi do gustu!

Moja próbka ma jedynie 15 ml, a pełnowymiarowy produkt 100 (cena to ok. 30 zł - myślę że atrakcyjna). Pomimo tego, że jest to żel myjący, ja stosuję go jako peeling, maksymalnie 1-2 razy w tygodniu i wystarcza mi naprawdę na długo. Zapach ma taki... biodermowy ;) Jeśli ktoś korzystał kiedyś z serii Sebium to z pewnością może się domyślać jaki. Mnie kojarzy się z kwasami owocowymi. Jest delikatny i nie gryzie nosa, chyba że ktoś ma szczególnie wyczulony węch :) Zresztą wyczuwamy go bardzo krótko, bo po umyciu twarzy absolutnie nie pozostaje na skórze.

Produkt jest przejrzysty, wyposażony w mnóstwo maleńkich drobinek, które są dość ostre, lecz mojej naczynkowej cery nie pdorażniają w żaden sposób. Samo stosowanie jest przyjemne, nie czuję tarcia w stylu pumeksu ;) Pieni się raczej umiarkowanie, za to z łatwością rozprowadza się po twarzy. Żel fantastycznie oczyszcza skórę, wygładza ją i odżywia. Jest po nim miękka i w wyraźnie lepszej kondycji. Żałuję, że w moim przypadku nie jest w stanie całkowicie zastąpić nieszczególnie przyjemnych wizyt w salonie kosmetycznym ;)
To moje pierwsze podejście do peelingu ziarnistego i muszę przyznać, że naprawdę udane. Z chęcią kupię pełnowymiarową tubkę, kiedy skończę próbkę, a także inny peeling, który czeka na swoją kolej, ale o nim innym razem ;)

poniedziałek, 18 lutego 2013

Szampon i odżywka The Body Shop Rainforest Shine

Te produkty czekały na swoją kolej od grudnia, a dopiero wykończyłam moje pozostałe zapasy i mogłam się za nie spokojnie zabrać. Porównywałam ich działanie do Biosilka i Farmony, któe opisywałam wcześniej i muszę przyznać, że wypadają naprawdę okej. 

Są przeznaczone do włosów suchych i normalnych (moje w zasadzie należą do szybko przetłuszczających się, ale że myję je codziennie, to niestety robią się suche i badylaste...). Każda z buteleczek ma pojemność 250 ml, w moim przypadku starcza ona na ok. miesiąc stosowania. Jeśli dla kogoś zapach kosmetyków do włosów ma znaczenie to powiem że jest naprawdę delikatny i ledwie wyczuwalny. Pachnie... Bó raczy wiedzieć czym ;) Roślinnością? Chyba można przyjąć, że tak, ostatecznie nazwa "Rainforest" skądś się musiała wziąć ;)

Szampon pieni się słabo. Ja jestem do tego przyzwyczajona i zupełnie mi to nie przeszkadza. Bardzo dobrze myje włosy i łątwo się spłukuje. Po jego zastosowaniu nie odczuwam śliskiej powłoczki na włosach, a wręcz przeciwnie - są jakby szorstkie i "gumowe". Uczucie to jednak mija, kiedy czupryna wyschnie, włosy stają się miękkie i delikatne w dotyku.

Odżywkę zostawiam na włosach na parę minut. Daje efekt dokładnie taki jak szampon, tyle że nieco silniejszy. Zapach ma podobny, równie delikatny i słabo wyczuwalny. Ma biały kolor i jest szalenie gęsta, trzeba się trochę nagimnastykować żeby ją wydobyć, kiedy w butelce zostaje jej już tylko resztka ;)

Co to efektu lśniących włosów... yhmmmmm :P no nie stwierdziłam, a raczej nie bardziej niż po innych kosmetykach do włosów ;) Ale moja głowa nie musi przypominać kuli dyskotykowej, w związku z tym zupełnie mi to nie rzutuje :D

Generalnie rzecz ujmując, to bardzo rzeletny produkt. Szczególnie dla osób będących "eko", bo skład ma naturalny. Nie zmienia to faktu, że efektu "wow" nie ma i tak naprawdę można znaleźć pewnie kilka tańszych szamponów czy odżywek o podobnym, jeśli nawet nie lepszym działaniu. 

Jeśli chodzi o mnie, to po wykończeniu butelek epizod pielęgnacji włosów z TBS będę uważała za zakończony, przynajmniej do czasu kiedy ktoś znów nie sprawi mi prezentu, bo sama sobie raczej ich nie kupię ;)

wtorek, 5 lutego 2013

Płyn micelarny Soraya - warto omijać z daleka

Ostatnim z gamy płynów micelarnych, jakie nabyłam, jest ten marki Soraya - nawilżenie & dotlenienie. Opakowanie wygląda dokładnie tak samo jak w przypadku Eveline, tyle że buteleczka ma niebieskie zabarwienie. Z całą pewnością muszę stwierdzić, że spośród czterech micelaków jakie testowałam, ten jest najgorszy. Ze względu na to, że niewiele jest tutaj do opowiadania, recenzja będzie zwięzła i treściwa.

Zacznijmy od początku. Otwieramy buteleczkę i zaciągamy się przyjemnym aromatem płynu. I tu doznajemy szoku, bo wydzielającego się smrodku z całą pewnością nie możemy nazwać miłym dla nosa. Okrutnie chemiczny. I byłybyśmy w stanie to przeboleć, gdyby był to zapach chemii kosmetycznej. Ale to jest jakaś chemia... przemysłowa! Nasza odurzona wyobraźnia przenosi nas do fabryki ogumienia samochodowego. Smród tragiczny! I to jest pierwsza (choć przyznaję, że dośc błaha) wada tego produktu.

Ale idziemy dalej. Przemywamy twarz kosmetykiem i co? I piecze nas ta twarz! Conajmniej jakbyśmy właśnie zafundowały sobie kurację delikatnym kwasem owocowym. Uczucie rzecz jasna mija po kilku chwilach, skóra nie jest zaczerwieniona czy w inny widoczny sposób podrażniona, ale uczucie jest wyjątkowo nieprzyjemne. A nie wiem jak Was, ale mnie płyny micelarne kojarzą się głównie z delikatnością...

Zatem twarz nas piecze, a my twardo przecieramy ją wacikiem - dokonujemy demakijażu oczu. O dziwo z tym płyn radzi sobie znakomicie (ośmielę się stwierdzić, że najlepiej spośród innychn które testowałam, ale aznaczam - nie próbowałam go na kosmetykach wodoodpornych!). Jesteśmy z tego faktu całkiem zadowolone, ścieramu tusz do rzęs i niechcący dotykamy nasączonym wacikiem oka. O Jezu! Znów piecze! Miotamy się w panice po łazience usiłując ukoić podrażnione oko, ale nie jest to proste. Pieczenie rzecz jasna mija, a my pałamy do kosmetyku coraz większą niechęcią...

Nawilżenie odczuwamy porównywalne do innych micelaków, więc nie jest to coś, co stawia produkt w lepszym świetle i zmazuje negatywne doświadczenia. Temu panu dziękujemy i mówimy stanowcze nie!