piątek, 12 lipca 2013

Superpromocja w Douglasie, czyli jak mogłabym nie skorzystać ;)

Jakiś czas temu z radością ruszyłam z mamą na podbój pobliskiego Douglasa, który niestety akuratnie kończył w tym miejscu swoją działalność ( ;( ) i wyprzedawał wszystkie swoje produkty w szalenie okazyjnych cenach (-50%). Zanim jednak przedstawię Wam moje zdobycze, szybko zaprezentuję to co dorwałam w Naturze, rzecz jasna nie mogąc się oprzeć ;)

Puder Essence All about Matt - mam sypki i bardzo sobie chwalę, czas przetestować jego nowy odpowiednik.

Pomadka - błyszczyk Rimmel Apocalips w kolorze 102 Nova. Ubóstwiam tę serię i szczerze polecam!

Teraz czas na efekty przeszukiwania przebranych już mocno półek Douglasa. Oto i one:

Lakier Artdeco w Bóg wie jakim kolorze, który spodobał mi się okrutnie! Moje beznadziejne zdjęcie nie oddaje jego uroku niestety :(

Błyszczyk IsaDora Express Star Gloss w kolorze 61 Gold Rush - kupiłam jako top coat na lato, mieni się cudownie, ale nie nachalnie.

Szminki Isa Dora. Pierwsza z lewej to seria Jelly Kiss Shine, a kolor 70 - Sorbet. Z tym muszę przyznać, że trafiłam idealnie ;) Druga już trochę gorzej, bo we fioletach wyglądam jak topielica, ale może nie będzie źle - Jelly Kiss w kolorze 54 Lilac Tulle.

Ten nudziak to Clarins z serii Joli Rouge w kolorze 730 Pink Blossom. Ta też pasuje mi idealnie :)

Ostatni zakup to paletka Diora. I teraz nie wiem, czy Golden Jungle to nazwa serii, a 001 Golden Khakis to kolor, czy na odwrót... ;) tak czy siak w środku powinny być 2 aplikatory, mam jeden, bo pewnie ktoś przede mną wygrzebał ;) cienie i róż. Ha!

Jakkolwiek się cieszę z takich zakupów (w normalnej cenie w życiu bym tego nie kupiła ;)), to szkoda mi Douglasa, był blisko i lubiłam do niego wpadać :(

środa, 3 lipca 2013

Baza pod cienie Avon - zawiedzione nadzieje

Nie wiem dlaczego wierzyłam, że baza pod cienie Avon ma szansę okazać się bardziej udanym produktem od innych kosmetyków tej firmy. Niestety tak się nie stało. Podejrzewam, że pozbędę się jej nim sięgnę dna...

Używam jej już parę tygodni i jestem mocno zawiedziona, gdyż nie spełnia swojej podstawowej funkcji - nie przedłuża trwałości cieni.

Opakowanie jest bardzo eleganckie - szklany słoiczek z czarnym plastikowym wieczkiem.

W środku zamknięta jest jedwabista masa, która z łatwością daje się nabrać na palec i rozprowadzić po powiece. Bardzo ładnie wyrówuje koloryt, choć jej barwa jest właściwie niezauważalna.

Co z tego jednak, kiedy cienie wyglądają ok może 6 godzin. Potem zbierają się, spływają i generalnie wygląda to tragicznie... Cóż... Mam czego chciałam. Nigdy więcej zaufania dla Avonu ;) Nowinki niech testują inni :P Ja wracam do mojej jedynej i niepowtarzalnej Artdeco, a w szufladzie czeka jeszcze na premierę Urban Decay :)

poniedziałek, 1 lipca 2013

cień Catrice "Candy Shock" LE - C03 Bring Me Peach

Dziś pora na parę słów o moim ostatnim ulubieńcu, ale przede wszystkim ja jego swatche. Cień Catrice dostępny był w limitowanej edycji "Candy Shock", która już wyszła, bądź wychodzi z Natur, ale nie twierdzę, że nie jest już nigdziie dostępny, więc może warto jeszcze za nim pobuszować.

Jest to cień wypiekany, zamknięty w porządnie wykonanym plastikowym, przezrosycztym opakowaniu. Tak na marginesie jeszcze nie widziałam, żeby któryś z produktów Catrice był kiczowaty. Używam go niemal miesiąc, a jak widać na zdjęciu, ubytku wielkiego nie ma.

Kolor to jaśniutka brzoskwinka, upstrzona bardzo drobno zmielonymi srebrnymi kruszynkami. Ta opcja w mojej opinii pięknie prezxentuje się na oku.

Na górze wersja bez flasha, poniżej - z użyciem lampy błyskowej.

Nie miałam z nim żadnych problemów, nie osypuje się ponadnormatywnie (uważam za standard, że przy aplikacji suchego cienia zawsze coś spadnie z pędzelka bądź rzęsy pod oko), na porządnej bazie trzyma się pięknie cały dzień, a srebrne drobinki pozostają na oku i nie wykazują tendencji migracyjnych ;) Wydaje mi się jedynie, że jak na cień wypiekany jest on dość aksamitny, choć oczywiśce nie jest to wadą.

Mój faworyt na lato i słoneczne dni :)

niedziela, 30 czerwca 2013

Maybelline Rocket Volume Express - pierwsze wrażenia

Jestem miłośniczką maskar Maybelline. Zdecydowana większość z nich naprawdę dobrze się u mnie sprawuje, dlatego będąc któregoś dnia w drogerii chwyciłam kolejną z nowości - Rocket Volume. Używam jej od niedawna, w związku z czym nie jestem w stanie się wypowiedzieć co do terminu jej przydatności, czy zachowania swoich właściwości po upływie miesięcy. Niemniej jednak pierwsze przemyślenia już się pojawiły i mogę się nimi z Wami podzielić.

Opakowanie standardowe jak dla tej firmy - 9,6 ml. Szczoteczka silikonowa, ale dość twarda. Włoski mogą być nieco nieprzyjemne przy bliższym kontakcie z okiem, w związku z czym trzeba być ostrożnym podczas aplikacji. W Satine Black były nieco bardziej elastyczne i miękkie.

Konsystencja jak to bywa na samym początku - dość rzadka. Nie wiem jak to będzie wyglądało za jakiś czas, ale jak narazie tuż po pomalowaniu rzęs jest nieco mokro ;) Trzeba uważać, żeby nie odbić tuszu na górnej bądź dolnej powiece, bo o to nietrudno.

Na oku prezentuje się następująco:

Cóż, efektu pogrubiającego raczej nie ma... Trochę się zawiodłam, bo na taki liczyłam. Być może kiedy przeschnie będzie z tym lepiej. Rzęsy owszem, rozdziela, ale przy pierwszym pociągnięciu szczoteczką. Potem potrafi je skleić. Coprawda nie wygląda to jak "pajęcze nóżki", ale z kępki bujnych rzęs robi nam się ich mniej, choć trzeba oddać im to, że nie są zmechacone i nie wygląda to bardzo źle, tylko trochę łyso ;)

No i ostatnia kwestia, która mnie nieco zaskoczyła, a co nigdy wcześniej, przy żadnej maskarze nie miało miejsca - po upływie paru godzin odbija się pod okiem. Szok! Nie mam długich dolnych rzęs, to pierwszy raz, kiedy przytrafia mi się taka rzecz. Zwłaszcza, że nie dzieje się to ani w wielkie upłay, ani pdoczas deszczu - ot tak, każdego przeciętnego dnia widzę czarne kreski pod oczami. Nieładnie, nieładnie :/

Przyznam szczerze, że narazie efektu "wow" nie ma, żeby nie powiedzieć, że jestem lekko rozczarowana. Jeśli po przeschnięciu sytuacja się nie zmieni na plus, pożegnam się z nią definitywnie :)

czerwcowe denko :)

W tym miesiącu troszkę się tego znalazło, jak na mnie ;)

1) Błyszczyk Bell Milky Shake - straciłam cierpliwość do wydłubywania z niego resztek, więc ląduje w śmietniku, nie będę szczególnie tęsknić. Pisałam o nim tu <klik!>;
2) Płyn micelarny Bourjois - aktualnie mój numer jeden, lubię i polecam;
3) Tusz do rzęs Essence I Love Extreme - uwielbiam taki efekt na rzęsach :) Mam już kolejne opakowanie, ale tym razem różowej wersji, zobaczymy :) jego opis w tym poście <klik!>;
4) Krem Bioderma Sebium AKN - generalnie takie homo niewiadomo :P nie zauważyłam jakiegoś działania, ale może bardziej długotrwałe stosowanie przynosi inny rezultat. Fajnie się sprawdzał jako baza pod makijaż;
5) Woda toaletowa Avon Ballroom Beauty - miła, słodka, taka jak lubię. No ale zapachów w zapasie mam masę, więc szans na powrót nie ma ;)
6) Tusz do rzęs Maybelline One By One Satine Black - bardzo mi się spodobał. Gdy zużyję to, co mam, pewnie do niego wrócę;
7) Antyperspirant Adidas - jak większość - wporządku :)
8) Błyszczyk Avon Extralasting - bueeeeueeeee, nigdy więcej :P okropne, chemiczne lepiszcze;
9) Baza pod cienie ArtDeco - moj ukochana! Muszę nabyć kolejną :)
10) Krem do rzęs L'Biotica - bardzo go lubię, fajnie odżywia moje rzęsiska. Pisałam o nim tu <klik!>;

poniedziałek, 24 czerwca 2013

nadrabiam zakupy ;)

A tak dobrze mi szło... Jakoś wiosenno letnie nowinki bardzo do mnie przemawiają i moje kosmetyczne zaopatrzenie drastycznie wzrasta... Perpsektywy wciąż są bardzo radosne, bo w moim Douglasie szykuje się wyprzedaż 50%! :> ojjj, pójdę z torbami... :D

Moje ostatnie nabytki prezentuję poniżej.

Podkłąd Max Factor Miracle Touch. Konczy mi się jego poprzednie opakowanie, a więc już mam kolejne :) Jego recenzję znajdziecie tutaj <klik!>. Zestaw do brwi firmy ELF - cień i wosk. Jeszcze nigdy takiego nie posiadałam, a więc to swoista nowość :> Odcień oczywiście najjaśniejszy.

Paletka Sleek Showstoppers. To już chyba moja siódma :) Podobają mi się kolory tych cieni, ja generalnie odpuszczam sobie te Sleeki, które są zbyt żarówiaste, wszystkie pozostałe mi pasują ;)

Nowość od Astor - tusz Big & Beautiful Lovely Doll. Dobrze kojarzą mi się tusze tej firmy, może ten również spełni moje oczekiwania. No i to kuszące różowe opakowanie... ;) Prawda jest taka, ze jestem chyba wybitnie nieodporna na reklamowe chwyty producentów :P Poniżej moje kolejne już masełko do ust Nivea, tym razem wanilia <3

A na te oto cukiereczki czaiłam się już dłuższy czas. I kiedy zobaczyłam dostępne kolory nie mogłam się oprzeć... A i tak nie kupiłam wszystkich, które przypadły mi do gustu... Aż mi wstyd za tę ilość -.- Pomadki Maybelline Color Whisper! Od lewej: 220 Lust For Blush, 430 Coral Ambition (urzekający), 620 bare To Be Bold, 210 Oh La Lilac, 130 Pink Possibilities.

środa, 19 czerwca 2013

Rozświetlający peeling do twarzy Bourjois

Eeeeee peeling, tak? Ano chyba nie...

Zacznę do tego, że produkt mieści się w 75 ml tubce. Ma pomarańczowe zabarwienie i takiż zapach, choć liczyłam na to, że będzie intensywniejszy :P Tak czy owak nie cuchnie chemią i chwała mu za to, nie odstrasza na wstępie ;) Kosztował mnie kilkanaście złotych, do dostania oczywiście w Rosmannie. Kupując go miałam nadzieję na porządny zdzieracz, ale nie trafiłam.

Jeśli doszukujecie się na zdjęciu drobinek, to robicie to na próżno - jest ich bardzo niewiele, zdecydowanie zbyt mało by móc nazwać ten kosmetyk peelingiem. Żelem myjącym również nie, bo ma konsystencję kremu, nie żelu, co mi osobiście nie przeszkadza, ale innym może wadzić. Nie zauważyłam żadnego rozświetlenia, ale prawdę mówiąc olałam tę właściwość, bo przy mojej tłustej cerze niczego takiego mi nie potrzeba...Owszem, odświeżył buzię, ale nie towarzyszy temu uczucie czystości, jak po użyciu innych peelingów. Być może osoby, które szukają zdecydowanie delikatnych produktów polubią go bardziej niż ja, dla mnie jest zwykłym gadżetem, który wkrótce zużyję. Szczęśliwie w żaden sposóbn ie pdorażnił mojej cery, więc w koszu nie wyląduje, ale w dalszym ciągu jest bublem ;)

czwartek, 13 czerwca 2013

zbiorcze zakupy z kilku ostatnich wypadów do drogerii

W dalszym ciągu się ograniczam jeśli chodzi o kosmetyczne wydawanie pieniędzy, niemniej jednak na coś zawsze się skuszę i dziś zaprezentuję Wam to, co padło moim łupem w ostatnim czasie ;)


Lakiery z Catrice. z serii Ultimate Nail Laquer. Po lewej nr 21 Rosy One More Time - pastelowa brzoskwinka i choć zdjęcie tego nie oddaje, wierzcie mi, że ma zatopione srebrzyste mikrodrobinki, które mienią się w słońcu.Po prawej 22 Bricky Mouse - kolor, który ciężko nazwać ;) Zdjęcie nieco przyciemniło barwę, jednocześnie również pozbawiło go złotawych drobinek, które ożywiają kolor. Naprawdę ciekawy, zobaczymy jak zaprezentuje się na paznokciach.
A to już przedstawiciele limitowanej edycji hmmm... Candy Shock? Tej, która powoli wychodzi już z Natur. Po lewej "brokatowy lakier do zdobienia", po mojemu zwykłe perełki ;) Jedyne jakie zostały, więc nie wybrzydzałam w kolorze (mój to C02 - Sugar Shock), choć czaiłam się na ten drugi :P Ciekawa rzecz, ponieważ są suche, nie są zatopione w bezbarwnym lakierze, czuję że ich aplikacja będzie nie lada wyczynem :P Po prawej lakier z tejże serii w kolorze C01 I Scream - Ice Cream! - jasna lawenda, całkowicie matowa.

Również Catrice, również limitowanka, tym razem jednak cienie. Po lewej kolo C04 - It's Honey Money, a po prawej C03 - Bring Me Peach. Cienie są wypiekane, choć jak na takie dość miękkie. Na oku mocno się mienią perłą, szczęśliwie pozbawione drobin brokatu. Fantastyczne na lato :) Jak narazie katuję C03 i baaardzo mi odpowiada :)

A tu dla odmiany Avon i lakierowych zakupów ciąg dalszy. Tak teraz patrzę i widzę, że zdjęcie wogóle nie oddaje jego koloru, fotograf ze mnie jak z koziej... ;) Tak czy owak jest to linia Nailwear Pro kolo Sweet Pea Dream. Słoneczna brzoskwinka mieniąca się na złoto.Lakierów z Avonu jeszcze nie miałam, będzie okazja sprawdzić ile są warte.

A to już najświeższe nabytki. Od prawej kamuflaż Catrice (010 Ivory). Ponoć całkiem sympatcyzny z niego produkt, a za cenę kilkunastu złotych warto się samemu przekonać :) Obok cień Kobo 122 Blue Lavender, kupiony z myślą o utrwqalaniu niebieskiej kreski na dolnej powiece. To nie jest dokładnie taki kolor jakiego szukałam, ale też może być ciekawy. Następnie mamy kolejnego sypkiego Inglota, nr 35 o ile się nie mylę. Bardzo podobają mi się te cienie, choć mam zastrzeżenia do ich pigmentacji. Ostatni zakup to Maybelline Color Tattoo nr 45 - Ifinite White. Najzwyklejsza biel jako baza pod inne cienie. Coprawda jest perłowa, ale nie wybrzydzałam ;)

I to na tyle jak narazie, choć i tak mam wrażenie, że za dużo :P Zwłaaszcza lakierów, których używam sporadycznie, ze względu na opłakany stan paznokci :P

poniedziałek, 10 czerwca 2013

spóźnione kwietniowo - majowe denko :)

Miałam sporo przerwy w pisaniu, zwyczajnie nie było o czym :) ale żebym zupełnie nie odwykła od blogowania, wrzucę choć tę odrobinę informacji, którą mam do przekazania :) Zatem startujemy z zaległym denkiem. Muszę przyznać, że nie uzbierało się tego wiele, niemnie jjednak coś tam się znalazło.

1) Szampon pokrzywowy z Farmony - lubię te szampony. Jedyny ich minus to niewielkie gabaryty, jeśli więc rodzice zdecydują się mi go podkradać, dość szybko się kończy -.- bez bicia przyznaję, że pokrzywowy kupiłam omyłkowo, miał być lniany ;) link do recenzji lnianego tu <klik!>;
2) Antyperspirant Adidas - przypomniałam sobie dlaczego nie lubię i nie używam antyperspirantów w sztyfcie. Obżydliwe białe ślady ;/ Nigdy więcej... ;
3) Odżywka do włosów The Bodyshop Reinforest Shine - był wporządku, ale nie kupię. Notka o nim w linku <klik!>;
4) Płyn micelarny Bourjois - jak narazie mój numer jeden :) ;
5) Woda termalna La Roche - Posay - woda jak woda, nie widzę między nimi różnicy ;) ;
6) Balsam do ust Tisane - baaardzo fajny :) napewno do niego wrócę, na razie jednak mam do zużycia masełka z Nivei;
7) Eyelinery w żelu Essence - wyrzucam, bo zaschły. Nie podobały mi się te kolory, były ciemne i smutne, nie wrócę do nich, choć samą konsystencję i trwałość można tylko chwalić;
8) Podkład Lirene City Matt - bardzo udany produkt, żałuję że żaden z kolorów do końca mi nie pasuje, z tego powodu nie zagości u mnie na dłużej;
9) Żel pod prysznic Avon Senses - stały bywalec.

piątek, 5 kwietnia 2013

Bell Milky Shake 08 - byrzyyyyydal :P

Zacznę od tego, że nie lubię produktów Bell ;) w mojej ocenie są to gadżety dla nastolatek, patrząc po designie opakowań i ich cenie. Miałam kilka rzeczy i do żadnej nigdy nie wróciłam. A większość właściwie porozdawałam, bo wiedziałam, że sama nie zużyję. W mojej skromenrj kolekcji kosmetyków tej firmy ostał się między innymi błyszczyk z serii Milky Shake nr 08 - brzoskwiniowy nude. I choć właściwie nie mam mu wiele do zarzucenia, ja go zwyczajnie nie lubię ;)

Zacznę od opakowania - brzydki plastik, zakrętka powleczona na srebrno, żeby wyglądało w miarę ok. Wygląda słabo :P Napisy się ścierają (ale u większości drogeryjnych producentów tak się dzieje), nie jest to jednak jakiś ogromny minus. Na srebrnej nakrętce oczywiście odciskają się ślady paluchów, zarysowania i generalnie cała historia pobytu błyszczyka ;)

Aplikator to wstrętny pędzelek, który błyskawicznie się rozczapirza. Od Bell miałam jeszcze dwa inne błyszczyki z takim aplikatorem i w każdym był ten sam problem. Nie lubię tego, bo niekiedy można umazać usta nie do końca tak jak się chce. 

Kolor na ustach wychodzi bardzo fajny. W zasadzie samego koloru szczególnie nie widać, ale usta ładnię się błyszczą, na szczęscie bezdrobinkowo. Zjada się szybko, jak każdy błyszczyk. Zapach jest hmmm... nieco słodki, ni to owocowy, ni kosmetyczny. Nie lubię go ;) Oczywiście usta nie wysusza i jest dla nich przyjemny. Niestety klei się i potrafi "glucić", jeśli nałożymy go za dużo, trzeba więc używać z umiarem.

Jeśli rzucicie okiem na zdjęcie buteleczki to zobaczycie, jak dziwnie błyszczyk się w niej ułożył. Wogóle nie chce spłynąć, a pędzelek tej dolnej warstwy już nie sięga... próbowałam wyciągać ten dozownik, który znajduje się u szczytu każdej buteleczki, ale bez niego wyciągamy o wiele za dużo produktu, a cała procedura jest dość kleista i mało estetyczna...

Cena jak najbardziej przystępna, bo ok. 10 zł.

Jak widzicie, nie mam jakichś wielkich zarzutów względem Milky Shake. Niemniej jednak zupełnie nie skradł mojego serca i z ulgą go wykończę (czuję, że jestem blisko ;)).







Gdzie ta wiosna?! :(


niedziela, 31 marca 2013

Rekordowe denko i jeden śmietnik ;)

W marcu chyba pobiłam własny rekord zużytych produktów ;) Obym tak trzymała (zwłaszcza jeśli chodzi o kolorówkę i perfimy, mam zdecydowany nadmiar :P)! Oto one:

1) Szampon do włosów The Bodyshop Reinforest Shine - był wporządku, ale nie kupię. Notka o nim w linku <klik!>;
2) Krem do rąk z Minerałami z Morza Martwego Avon Planet Spa - taki sobie... Rano ręce niestety potrafiły nadal być suche (stosowałam na noc), a po pierwszym umyciu dłoni nie było mowy o jakimkolwiek nawilżeniu;
3) Płyn micelarny Soraya Nawilżenie & Dotlenienie - o nie, nigdy więcej. Jego recenzja tu <klik!>;
4) Żel pod prysznic Avon Senses - co miesiąc ten sam;
5) Masło do ciała The Body Shop o zapachu mandarynki - lubiłam je, choć było go baaardzo dużo (400 ml) i długo je zużywałam (udało mi się przekroczyć nawet datę ważności, ale z masełkiem nic się nie stało i dalej pięknie nawilżało skórę ;)). Pewnie jeszcze kiedys kupię;
6) balsam do ust Carmex Moisture Plus w różowym odcieniu - bardzo fajny! Corpawda mało wydajny, ale efekt na ustach super. Mam już kolejny, tym razem bezbarwny;
7) Krem z AHA do stóp i łokci Avon Planet Spa - mega intensywny zapach! szczęśliwie stopy są daleko od głowy ;) był lepszy od tego do dłoni z Morza Martwego;
8) Błyszczyk do ust Sally Hansen Lip Inflation w kolorze Sheer Blush - pędzelek nie sięga już tej resztki na dnie. Był wporządku, miał ladny kolor. Może kiedyś jeszcze u mnie zagości. Pisałam o nim tutaj <klik!>;
9) Maseczka błotna z Biochemii Urody - udręka. Nie znoszę produktów w proszku, które trzeba mieszać z wodą. Do tego śmierdziała. Ale na skórę działała naprawdę okej, Niemniej jednak mówię jej "nie";
10) ŚMIETNIK Wet n Wild Silk Finish nr 41- okropny bubel, nie chcę się z nią dłużej użerać. A kysz! Jej recenzja <klik!>

Ha! Jestem z siebie dumna ;)

wtorek, 26 marca 2013

wiosenna żarówa, czyli nie tak to miało wyglądać ;)

Dawno nie było żadnej pomadki, więc dziś nadrabiamy :)

Jako że w zasadzie na moich ustach panują koloru nude: róże i beże, to te odcienie kupuję najczęściej, czego efektem są pokaźne zapasy :) Już jakiś czas temu zużyłam moją ukochaną pomadkę Avon UCR w kolorze Pout (dawno temu pisałam o niej tu <klik!>), postanowiłam zastąpić ją oslawioną Airy Fairy Rimmela. Ta druga wygląda na moich ustach dość ciemno (zdjęcia tu <klik!>) i choć kolor bardzo mi się podobał zimą, to na wiosnę wolałabym coś lżejszego. I tym oto sposobem trafiłam na bohaterkę tego postu, pomadkę Catrice z serii Ultimate Colour, w chyba jednym z najbardziej popularnych odcieni - 130 Frozen Rose.

Kiedy przymierzałam się do jej zakupu naprawdę kolorem przypominała tę avonową... A gdy doszło do jej używania, to cóż... żarówka! Generalnie omijam tak jaskrawe kolory (tak samo jak pozbyłam się odcieni perłowych/brokatowych/drobinkowych), jak się zatem domyślacie, mam teraz dylemat co z tym fantem zrobić :P

Co do samej szminki w zasadzie nie mogę mieć zastrzeżeń. Jest bardzo miękka i kremowa (a w dodatku absolutnie matowa <3), bardzo łatwo się ją nakłada, choć nie należy przesadzić z ilością (zaczyna się smużyć). Zjada się dość szybko, ale nie spodziewałam się cudów, poza tym schodzi ładnie i równomiernie, a dołożyć ją można bez wspomagania się lusterkiem. Nie jest szczególnie odżywcza, ale także nie podrażnia ust i co ważne - wybacza suche skórki i tym podobne braki w pielęgnacji ;) Pigmentacja jest ok (do zdjęcia pomaziałam usta kilkakrotnie, jakieś 2-3 razy). Uważam, że za tę cenę (niecałe 20 zł) jest bardzo porządnym produktem, a do tego zamkniętym w naprawdę eleganckim i porządnie zrobionym opakowaniu, które z pewnością nie otworzy się samo z siebie w torebce. 

Niemniej jednak wciąż biję się z własnymi myślami, czy aby napewno w takim kolorze będę się czuła swobodnie, ostatecznie nie mam już 13 lat... :P

piątek, 22 marca 2013

bez zakupów żyć się nie da!

Cóż... Po raz kolejny wpadając do drogerii nie wyszłam z niczym. Szczęśliwie, nie robię tego często, więc chyba jeszcze leczenie w moim przypadku nie jest konieczne ;) Martwi mnie tylko to, że kupiłam znowu błyskotki do ust, conajmniej jakbym cierpiała na niedostatek... :P

Nie mogłam się oprzeć osławionym już masełkom do ust Nivea. Tyle dziewczyn je chwali, że nie mogłam pozostać obojętna ;) A że mój balsam do ust Tisane kończy się, masełka zastąpią go na pozycji wieczornej pielęgnacji (na dzień zawsze stosuję sztyfty). Rzecz jasna chwyciłam dwa smaki: malinkę i karmel, zwyczajnie nie mogłam się zdecydować na jedno ;)

Już od dłuższczego czasu czaiłam się także na szafę Vipery. W końcu zrobiłam na nią nalot i nabyłam dwie pomadki z serii Randez Vous - numerki 54 (na zdjęciu po lewej) i 66 (po prawej). Piękne matowe odcienie nude, totalnie w moim guście :) Zakupów z Vipery to jeszcze nie koniec, bo niestety upatrzyłam sobie jeszcze kilka kosmetyków :( ehhhh, żebym była w stanie to wszystko szybciej zużywać :(

Ostatnim zakupem był najnowszy tusz do rzęs Maybelline - Rocket Volume Express. Tusze do rzęs to chyba po pomadkach moja druga słabość... Zawsze mam zapasy! Ale maskary tej firmy należą do moich ulubionych, w związku z czym nigdy obok nowości nie przechodzę obojętnie :)

Narazie to tyle, ale czuję, że ciąg dalszy nastąpi! :D

środa, 20 marca 2013

przybysz z Holandii - peeling do ciała Kruidvat

Dziś słów kilka o produkcie, który w Polsce chyba nie jest dostępny. Płakać z tego powodu nie trzeba, bo jest dość przeciętny, ale o tym za chwilę :)

Przed Wami Kruidvat body scrub o zapachu cranberry & pomegranate, czyli po naszemu żurawina i granat ;)


Jak już wspominałam, ta kolorowa tubka (swoją drogą pojemność 200 ml) przyleciała do mnie z Holandii. I na wstępie powiem, że jest to pierwszy kosmetyk, który obudził we mnie tak silną żądzę pożarcia go ;) Zapach jest absolutnie przecudowny! Jogurtowo - owocowy, niesamowicie naturalny, nie czuć w nim ani grama chemii! Cód miód i orzeszki. Dla tego armoatu mogłabym stosować ten peeling cały czas, nie patrząc na efekty jakie daje ;)

A jeśli o efektach mowa... Scrub jest generalnie baaaardzo łagodny. Posiada duże drobinki (pesteczki granatu?), które w zasadzie chyba nie robią nic ;) oraz mniejsze, które coś tam peelingują, ale nie są bardzo agresywne. Trzeba natomiast dobrze spłukać ciało, żeby się ich pozbyć. Drobinki zatopione są w białawej mazi przypominającej jogurt, która nie nawilża jakoś szczególnie skóry, ale również w żaden sposób jej nie szkodzi.

Niestety peeling nie jest wydajny i obawiam się, że już niedługo będę mogła się cieszyć tym fantastycznym zapachem :(

Podsumowując - no niebardzo :) ale jestem pod naprawdę ogromnym wrażeniem zapachu tego kosmetyku - choćby dla niego, gdybym miała taką możliwość, kupowałabym ten scrub ;)

wtorek, 19 marca 2013

kolejny atak zimy - na ratunek Phyris krem ochronny! :)

Szczerze powiem, że nigdy nie kultywowałam sezonowości w pielęgnacji twarzy. Wyłączając rzecz jasna obowiązkowe kremy z filtrem na lato. Niemniej jednak tej zimy przeszłam sporo zabiegów kosmetycznych na twarz (w ramach walki z trądzikiem) i korzystając z rady mojej Pani Kosmetyczki postanowiłam stosować krem ochronny, głównie z uwagi na moje kruche naczynka. W ten oto sposób nabyłam krem ochronny Phyris.


Oryginalna nazwa produktu to Phyris Seasons Winter Silk Cream. Tubka jest dość standardowa - 75 ml. Przytoczę teraz opis producenta zamieszczony na opakowaniu: Winter Silk Cream wygładzający 24-godzinny krem ochronny zapobiega podrażnieniom w okresie zimowymi głęboko nawilża. Poprzez witaminę C i E wzmacnia system odpornościowy skóry, skwalen uszczelnia warstwę lipidową skóry, a proteiny jedwabiu nadają aksamitną gładość.

Zacznę od tego, że krem, jak to na ochronny przystało, jest bardzo gęsty i treściwy. Kiedy nałożylam go na buzię pomyślałam sobie, że mam "pozamiatane", bo na niego absolutnie nie będzie się dało nałożyć podkładu, bo w przeciwnym razie będę wyglądać, jakbym wsadziła twarz w masło. Tu jednak ogromny plus dla kosmetyku, bo błyskawicznie się wchłąnął, pozostawiając uczucie nawilżenia i gładkośći. Rzecz jasna, nie miałam najmniejszych problemów ze zrobieniem sobie makijażu, który trzymał się standardowo długo.

Bardzo lubię w nim to, jak otula twarz - rzeczywiście spełnia swoją funkcję ochronną, bo nawet przy mroźnym wietrze nie zauważyłam żadnych oznak podrażnienia, czy wysuszenia skóry. Muszę przyznać, że kremik zrobił na mnie wrażenie :) Zapach ma... kosmetyczny ;) ulatnia się po chwili od rozsmarowania. Zdjęcie tego nie oddaje, ale kolor jest mlecznożółty, rzecz jasna niezauważalny na skórze. Bałam się, że przy swojej gęstości i ciężkości będzie zapychał moją wrażliwą cerę - nic takiego jednak nie ma miejsca.

Ja zapłaciłam za niego 130 zł, ale nie orientuję się, ile kosztuje w innych miejscach. Kupiłam go w gabinecie kosmetycznym i w drogeriach go nie dostaniemy (podejrzewam, że w aptekach również nie, ale ręki nie dam sobie uciąć).

Minusem w oczach niektórych dziewczyn z pewnością może być skład, który zaiwera parabeny. Nie będę ukrywać, że ja na składach kosmetyków się nie znam, więc nie zamierzam się wymądrzać w tym względzie, zatem pokażę Wam to, co jest napisane na opakowaniu (kolejności rzecz jasna nie zmieniałam): aqua (water), squalane, octyldodecanol, glycerin, C12-15 alkyl benzoate, helianthus annuus (sunflower) seed oil, cetearyl ethylehexanoate, peg-30 dipolyhydroxystearate, magnesium sulfate, sorbitan oleate, poliglyceryl-3 ricinoleate, isopropyl myristate, methylsilanol mannuronate, butylene glycol, sericin, tocopherol, hydrogenated palm glycerides citrate, magnolia blondii (flower) extract, sorbic acid, phenoxyethanol, methylparaben, propylparaben, butylparaben, ethylparaben, isobutylparaben, sodiummethylparaben.

Oceńcie same. Ja ze swojej strony mogę jedynie powiedzieć, że naprawdę się sprawdza i widzę jedynie korzyści jego stosowania :)

czwartek, 28 lutego 2013

krótki miesiąc i małe denko ;)

Jak co miesiąc naszykowałam pojemniczki po zużytych produktach, żeby sprawdzić ile kosmetyków udało mi się wykończyć. Jakoś nigdy nie byłam szczególnie dobra w denkowaniu ;) ale tym razem mój projekt naprawdę nie jest okazały :P Niemniej jednak pokażę Wam czego dokonałam w lutym :D
1) Żel pod prysznic Avon Senses - standardowo u mnie od kilku denek;
2) Szampon lniany Farmona - kocham i polecam!!! Pisałam o nim tu <klik!>
3) Antyperspirant Fa NutriSkin - przyjemny zapach, nie zostawiał plam na ubraniach, ale też superskuteczny nie był;
4) Bioderma Hydrabio Serum - mój nr 1 jeśli chodzi o nawilżanie twarzy. Stosuję je solo, a także pod inne kremy. Warto! Jego recenzja tutaj <klik!>
5) kredka do oczu Yves Rocher - staroć podkradziona siostrze ;) nie mam pojęcia ani jaki to kolor (fioletowy rzecz jasna, ale numerku nie znalazłam ;)), ani jaka seria, bo zaadoptowałam ją już jako ogryzka ;) kolor nieszczególny jak dla mnie, tej pani już podziękujemy :)
6) tusz do rzęs Avon Little Red Dress - tak po mojemu nie różni się niczym od "Hipnotycznego spojrzenia". Rozdziela doskonale, ale absolutnie nie pogrubia, to chyba jakas pomyłka producenta ;) narazie nie przewiduję powrotu :)

I to na tyle jeśli chodzi o luty! Może w marcu będę lepsza ;)

mini zbiorcze zakupy :)

Muszę przyznać, że ostatnio rewelacyjnie wychodzi mi unikanie wszelkich kosmetycznych wydatków. Być moze dlatego, że cierpię na chroniczny brak pieniędzy i skąpstwo jednocześnie ;) masę pieniędzy w tym okresie zimowym przeżera (dosłownie) moja czterokopytna ulubienica, no i coś kosztem czegoś: więcej dla niej, mniej dla mnie :) ale nie narzekam, bo akurat tego co niezbędne mam pod dostatkiem :) Ponadto czeka mnie sporo wydatków kosmetycznych, ale w sferze gabinetowej: oczyszczanie cery, kwasy, usuwanie znamion (laserowe i chirurgiczne), nie jest lekko ;)

Ale przejdźmy do rzeczy, bo jednak dosłownie parę drobiazgów udało mi się kupić :)

Zdjęcie ma dziwną perspektywę, ale wierzcie mi na słowo, że robiłam je na trzeźwo :P

I tak, wreszcie skusiłam się na osławiony micelak Bourjois. Kosztował niecałe 14 zł, więc naprawdę ok. Opinie zbiera naprawdę dobre, a ż ja szukam produktu idealnego, nie mogłam przejść koło niego obojętnie ;) choć właśnie sobie przypominam, że w mojej szafce wciąż stoi próbka płynu Biodermy i prosi o zużycie :P walka o pozycję nr 1 będzie zacięta! :D

Stojąc przed półką Bourjois zaintrygował mnie rozświetlający peeling do twarzy (tu zacytuję producenta): "wzbogacony o drobinki bambusa i miąższ pomarańczy. Sprawia, że cera jest promienna. Daje efekt gładkiej i zregenerowanej skóry". Jak mam być szczera, to jakoś wątpię by był hitem, ale miał tak zachęcający kolor, no i ta pomarańcza... :) (liczę na przyjemne doznania zapachowe :P). 

Innym razem zrobiłam nalot na stoisko Inglota i nabyłam cień do powiek nr 22 - przepiękny fiolet opalizujący na złoto! Było tam tyle fantastycznych kolorów, że chyba będę musiała zrobić powtórkę ;) Jeśli chodzi o kolorówkę Inglota, to zdecydowanie mogłabym mieć wszystko ;)

I to tyle jeśli chodzi o moje niewielkie wydatki, czekam na lepszy okres finansowy :D

wtorek, 26 lutego 2013

Bioderma Sebium Gel Commant - mój ci on!

Dziś parę słów o produkcie Biodermy: Sebium Gel Commant. Muszę przyznać, że bardzo się polubiłam z kosmetykami tej firmy i chętnie je stosuję. Zawsze w ich gamie produktów znajdę coś dla siebie i w zasadzie jeszcze nigdy żaden kosmetyk Biodermy mnie nie zraził.

Ostatnimi czasy moja trądzikowa cera ma się naprawdę dobrze. Skłoniło mnie to do spróbowania peelingu ziarnistego, czego do tej pory nie robiłam, ponieważ bałam się rozdrapania wyprysków i zmian trądzikowych, a tym samym rozprowadzenia bakterii po całej buzi. Tak się szczęśliwie złożyło, że jakiś czas temu pani w aptece obdarowała mnie próbką bohatera tego posta i muszę przyznać, że zdecydowanie przypadł mi do gustu!

Moja próbka ma jedynie 15 ml, a pełnowymiarowy produkt 100 (cena to ok. 30 zł - myślę że atrakcyjna). Pomimo tego, że jest to żel myjący, ja stosuję go jako peeling, maksymalnie 1-2 razy w tygodniu i wystarcza mi naprawdę na długo. Zapach ma taki... biodermowy ;) Jeśli ktoś korzystał kiedyś z serii Sebium to z pewnością może się domyślać jaki. Mnie kojarzy się z kwasami owocowymi. Jest delikatny i nie gryzie nosa, chyba że ktoś ma szczególnie wyczulony węch :) Zresztą wyczuwamy go bardzo krótko, bo po umyciu twarzy absolutnie nie pozostaje na skórze.

Produkt jest przejrzysty, wyposażony w mnóstwo maleńkich drobinek, które są dość ostre, lecz mojej naczynkowej cery nie pdorażniają w żaden sposób. Samo stosowanie jest przyjemne, nie czuję tarcia w stylu pumeksu ;) Pieni się raczej umiarkowanie, za to z łatwością rozprowadza się po twarzy. Żel fantastycznie oczyszcza skórę, wygładza ją i odżywia. Jest po nim miękka i w wyraźnie lepszej kondycji. Żałuję, że w moim przypadku nie jest w stanie całkowicie zastąpić nieszczególnie przyjemnych wizyt w salonie kosmetycznym ;)
To moje pierwsze podejście do peelingu ziarnistego i muszę przyznać, że naprawdę udane. Z chęcią kupię pełnowymiarową tubkę, kiedy skończę próbkę, a także inny peeling, który czeka na swoją kolej, ale o nim innym razem ;)

poniedziałek, 18 lutego 2013

Szampon i odżywka The Body Shop Rainforest Shine

Te produkty czekały na swoją kolej od grudnia, a dopiero wykończyłam moje pozostałe zapasy i mogłam się za nie spokojnie zabrać. Porównywałam ich działanie do Biosilka i Farmony, któe opisywałam wcześniej i muszę przyznać, że wypadają naprawdę okej. 

Są przeznaczone do włosów suchych i normalnych (moje w zasadzie należą do szybko przetłuszczających się, ale że myję je codziennie, to niestety robią się suche i badylaste...). Każda z buteleczek ma pojemność 250 ml, w moim przypadku starcza ona na ok. miesiąc stosowania. Jeśli dla kogoś zapach kosmetyków do włosów ma znaczenie to powiem że jest naprawdę delikatny i ledwie wyczuwalny. Pachnie... Bó raczy wiedzieć czym ;) Roślinnością? Chyba można przyjąć, że tak, ostatecznie nazwa "Rainforest" skądś się musiała wziąć ;)

Szampon pieni się słabo. Ja jestem do tego przyzwyczajona i zupełnie mi to nie przeszkadza. Bardzo dobrze myje włosy i łątwo się spłukuje. Po jego zastosowaniu nie odczuwam śliskiej powłoczki na włosach, a wręcz przeciwnie - są jakby szorstkie i "gumowe". Uczucie to jednak mija, kiedy czupryna wyschnie, włosy stają się miękkie i delikatne w dotyku.

Odżywkę zostawiam na włosach na parę minut. Daje efekt dokładnie taki jak szampon, tyle że nieco silniejszy. Zapach ma podobny, równie delikatny i słabo wyczuwalny. Ma biały kolor i jest szalenie gęsta, trzeba się trochę nagimnastykować żeby ją wydobyć, kiedy w butelce zostaje jej już tylko resztka ;)

Co to efektu lśniących włosów... yhmmmmm :P no nie stwierdziłam, a raczej nie bardziej niż po innych kosmetykach do włosów ;) Ale moja głowa nie musi przypominać kuli dyskotykowej, w związku z tym zupełnie mi to nie rzutuje :D

Generalnie rzecz ujmując, to bardzo rzeletny produkt. Szczególnie dla osób będących "eko", bo skład ma naturalny. Nie zmienia to faktu, że efektu "wow" nie ma i tak naprawdę można znaleźć pewnie kilka tańszych szamponów czy odżywek o podobnym, jeśli nawet nie lepszym działaniu. 

Jeśli chodzi o mnie, to po wykończeniu butelek epizod pielęgnacji włosów z TBS będę uważała za zakończony, przynajmniej do czasu kiedy ktoś znów nie sprawi mi prezentu, bo sama sobie raczej ich nie kupię ;)

wtorek, 5 lutego 2013

Płyn micelarny Soraya - warto omijać z daleka

Ostatnim z gamy płynów micelarnych, jakie nabyłam, jest ten marki Soraya - nawilżenie & dotlenienie. Opakowanie wygląda dokładnie tak samo jak w przypadku Eveline, tyle że buteleczka ma niebieskie zabarwienie. Z całą pewnością muszę stwierdzić, że spośród czterech micelaków jakie testowałam, ten jest najgorszy. Ze względu na to, że niewiele jest tutaj do opowiadania, recenzja będzie zwięzła i treściwa.

Zacznijmy od początku. Otwieramy buteleczkę i zaciągamy się przyjemnym aromatem płynu. I tu doznajemy szoku, bo wydzielającego się smrodku z całą pewnością nie możemy nazwać miłym dla nosa. Okrutnie chemiczny. I byłybyśmy w stanie to przeboleć, gdyby był to zapach chemii kosmetycznej. Ale to jest jakaś chemia... przemysłowa! Nasza odurzona wyobraźnia przenosi nas do fabryki ogumienia samochodowego. Smród tragiczny! I to jest pierwsza (choć przyznaję, że dośc błaha) wada tego produktu.

Ale idziemy dalej. Przemywamy twarz kosmetykiem i co? I piecze nas ta twarz! Conajmniej jakbyśmy właśnie zafundowały sobie kurację delikatnym kwasem owocowym. Uczucie rzecz jasna mija po kilku chwilach, skóra nie jest zaczerwieniona czy w inny widoczny sposób podrażniona, ale uczucie jest wyjątkowo nieprzyjemne. A nie wiem jak Was, ale mnie płyny micelarne kojarzą się głównie z delikatnością...

Zatem twarz nas piecze, a my twardo przecieramy ją wacikiem - dokonujemy demakijażu oczu. O dziwo z tym płyn radzi sobie znakomicie (ośmielę się stwierdzić, że najlepiej spośród innychn które testowałam, ale aznaczam - nie próbowałam go na kosmetykach wodoodpornych!). Jesteśmy z tego faktu całkiem zadowolone, ścieramu tusz do rzęs i niechcący dotykamy nasączonym wacikiem oka. O Jezu! Znów piecze! Miotamy się w panice po łazience usiłując ukoić podrażnione oko, ale nie jest to proste. Pieczenie rzecz jasna mija, a my pałamy do kosmetyku coraz większą niechęcią...

Nawilżenie odczuwamy porównywalne do innych micelaków, więc nie jest to coś, co stawia produkt w lepszym świetle i zmazuje negatywne doświadczenia. Temu panu dziękujemy i mówimy stanowcze nie!

czwartek, 31 stycznia 2013

tradycyjnie na koniec miesiąca - projekt denko :)

Oto moje zużycia tego miesiąca:

1) Żel pod prysznic Avon Senses (zapach Blissfull) - już kilka razy o nim pisałam w poprzednich denkach
2) Płyn micelarny Eveline Bio Hyaluron 4D - jeden z moich ulubieńców, zapewne do niego wrócę, kiedy wykończę wreszcie zapasy ;) pisałam o nim tu <klik!>
3) Płyn micelarny AA Ultra Odżywianie - zużyłam i raczej za nim nie zatęsknię, bardzo zniechęca mnie ta okropna lepkość twarzy po jego użyciu. Więcej o nim w tej notce <klik!>
4) Głęboko nawiżający szampon Biosilk - bardzo go lubię, choć znalazłam godne zastępstwo (i znacnzie tańsze ;)). Narazie nie przewiduję jego powrotu, ale kto wie, jeśli trafi się promocja... ;) Jego recenzja tu <klik!>
5) Głęboko nawilżająca odżywka do włosów Biosilk - podobnie jak szampon należy do moich ulubionych. Dla niej szukam jakiegoś następcy, narazie jej nie odkupię
6) Jedwab do włosów Joanna - bardzo w porządku :) coprawda nie widzę większej różnicy w działaniu między nim a jedwabiem Biosilku, ale Joanna jest zdecydowanie tańsza ;) mogłyby być jednak dostępne większe pojemności...
7) Woda toaletowa Avon Hawaiian Shores - nijaka i nietrwała, raczej mgiełka do ciała niż woda toaletowa. Żegnam.
8) Peeling do ciałą ADI Beauty - nie ma to jak moc Morza Martwego ;) same ohy i ahy, tylko jakoś nie widzę stoisk i nie mam możliwości odkupienia :/ moja opinia na jego temat w tej notce <klik!>
9) Bioderma Sebium Serum - bardzo fajnie złuszcza, ale nie należy przesadzać z ilością, żeby nie przesuszyć skóry. Pomocny w walce z trądzikiem przy skóze tłustej
10) Podkład Bourjois Healthy Mix - zupełnie nie dla mnie. Rozmazuje się i tworzy smugi przy nakładaniu, zupełnie nie trwały i do tego ta cena. Nieeee, nie mój typ ;)
11) Baza pod cienie KOBO - za tę cenę rewelacja :)

Trzymam poziom ilości moich zużyć ;) Choć jakoś nie udaje mi się zwiększyć procentowego udziału kolorówki w zawartości :P no, ale może przy okazji następnego denka! :)

wtorek, 29 stycznia 2013

Podkład Max Factor Miracle Touch - Liquid Illusion Foundation

Zacznę od tego, że podklad kupiłam na dobrze pewnie Wam znanej stroniw cocolita.pl i nie mam pojęcia, czy jest dostępny w naszych drogeriach. Kolor wybierałam w ciemno, ale szczęśliwie udało mi się trafić (po prostu wzięłam najjaśniejszy z dostępnych :P).

Moja skóra zimą akceptuje większą ilość różnorakich podkładów niż latem. W gorące dni stosuję wyłącznie kremy BB, na wieczorne wyjścia dłuuugo trzymający się podkład MAP, lub zwyczajnie nie nakładam nic opróćz kremu. Zimą zaś mogę kombinować wedle uznania, byleby tylko podkład mnie nie zapychał ;) Jako że szczęśliwie udało mi się zużyć Bourjois Healthy Mix (nawet zimą nie dla mnie ;)), pozostała mi tylko połówka fluidu Lirene City Matte, ale że kolor ma odcień różowy, to raczej już mu podziękuję. Odczułam więc naglącą potrzebę uzupełnienia zapasów. I tym sposobem trafił w moje ręce Max Factor Miracle Touch - Liquid Illusion Foundation.

Producent opisuje go w następujący sposób:

"Idealny wygląd
Najbardziej innowacyjny podkład Max Factor zrewolucjonizuje sposób, w jaki dotychczas nakładałaś podkład. W swej lekkiej, kremowej konsystencji, która podczas nakładania przechodzi ze stałej w płynną, łączy jednocześnie cechy tradycyjnego korektora, podkładu i pudru, zastępując je i tworząc idealną bazę już po pierwszym nałożeniu. W rezultacie otrzymujemy nieskazitelną, odświeżoną i idealnie gładką cerę pełną blasku
."

Poręczny szklany słoiczek z plastikowym wieczkiem mieści w soobie 11,5 g produktu. Kiedy go zobaczyłam pierwszy raz to stwierdziłam, że taka wielkość starczy mi zapewne na bardzo niewiele (o, próbka! ale ja zamawiałam pełnowymiarowy! :P). Na szczęscie naprawdę niewielka jego ilość starczy na pokrycie całej buzi.

Pod wieczkiem kryje się gąbeczka służąca do aplikacji. Nie używałam jej, ponieważ do tego celu stosuję pędzel. Na początku usiłowałam zrobić to tradycyjną metodą - paluchami ;) Niemniej jednak rozprowadzenie go na twarzy zajęłoby mi kilka chwil, a pędzel znacznie usprawnił ten proces. W pudełeczku podkład ma postać ciała stałego. Niemniej jednak nawet pod delikatnym dotykiem lekko się upłynnia i ułatwia nałożenie. Jest bardzo wydajny, ponieważ chyba nie sposób nabrać go za dużo - chyba że zacznie się na chama dłubać w słoiku ;)

Nakładanie jest dziecinnie proste - nie tworzą się smugi i prześwity. Każda część skóry pokrywa się równomierną warstwą produktu i nie trzeba nic poprawiać. Krycie opisałabym jako średnie, bardziej w kierunku mocnego niż lekkiego. To wręcz zadziwiające jak niewielka ilość może ładnie zakryć niedoskonałości. Wykończenie na twarzy nie jest ani matowe, ani rozświetlone, choć producent zapewnia o efekcie matu. Osobiście wogóle mi to nie rzutuje, ponieważ ja standardowo po nałożeniu podkładu przypudrowuję twarz.

U mnie na twarzy spokojnie wytrzymuje cały dzień. Z tym że jak już mówiłam, zimą moja cera nie jest szczególnie kapryśna. Nie wiem jak byłoby przy wyższych temepraturach, kiedy wytwarza się większa ilość sebum. Nie zatkał mnie, nie wysuszył skóry, nie zaszkodził w żaden sposób.

W mojej opinii, jest to naprawdę udany gadżet od Max Factora. Zapłaciłam za niego ciut ponad 20 zł, nie mam bladego pojęcia jaka jest jego regularna drogeryjna cena (o ile w drogeriach jest dostępny). Naprawdę warto spróbować, bo myślę że dla wielu osób może to być strzał w 10 :)

poniedziałek, 14 stycznia 2013

nalot na Flormar i promocje w The Body Shop :)

Nie ma to jak wybrać się z mamą do centrum handlowego jako osoba towarzysząca ;) Oczywiście nie mogłam przejść obojętnie obok różnorakich sklepów i stoisk (zważywszy że w TBS mama sama robiła zakupy ;)), w związku z czym nie opuściłam Pasażu Grunwaldzkiego z pustymi rękami :)

Na zdjęciu kolory cieni do powiek są mocno wypłowiałe niestety (flesz :/), ze swatchy w takim świetle zrezygnowałam, w związku z czym pokrótce je po prostu opiszę, a o ich dokłądne zdjęcia pokuszę się przy lepszych warunkach.

W The Body Shopie skorzystałam z promocji kolorówkowej i zaopatrzyłam się w cztery cienie do powiek, po 9,99 zł sztuka :)

Od lewej: nr 44 - piękna butelkowa zieleń mieniąca się na złoto. Ja generalnie siebie w zielonym nie widze, ale ten kolor spodobał mi się bardzo :)
nr 08 - na zdjęciu wygląda jak biały, a tak naprawdę to również zieleń, tyle że jaśniutka, idealna do rozświetlania, posiada mnóstwo maleńkich drobinek w odcieniach zieleni i złota.
nr 40 - to dla odmiany brudny róż. Wykończenie ma satynowe, na szczęście pozbawiony jest paskudnych drobin i broaktu :>
nr 45 - szary, wpadający w grafit. Ten również określiłabym mianem satynowego. Widzi mi się w smokey eyes :)

Oczywiście w promocji była cała masa innych produktów: szminek, róży do policzków, paletek, błyszczyków, balsamów do ust. Ale ja zwyczajnie wzięłam się na umiar (buehehehe :D) i wzięłam tylko to co... potrzebne? No, może nie do końca, ale najważniejsze że mało ;)

Z Flormarem styczność miałam po raz pierwszy. Ale zawze ze stoiska odchodziłam z pustymi rękami. Jakoś nic mnie nie kusiło. Chyba nie podoba mi się design opakowań tej firmy ;) Tym razem było jednak inaczej. Zaopatrzyłam się w dwie kredki żelowe i konturówkę do ust.

Po lewej pierwsza żelówka w kolorze Ultra Blue. Muszę przyznać, ze zmazanie jej kosztowało sporo wysiłku :P Trzymała się nieziemsko długo, ale nie żałuję, bo kolor ma piękny :) Głęboki, intensywny niebieski. Marzenie :)
W środku leży konturówka nr 201. To cielisty kolor nude, bardziej wpadający w beż niż róż. Wodoodporny według zapewnień producenta. Jej debiut jeszcze nie nastąpił. Ja wogóle konturówek do ust dopiero zaczynam używać, ta jest moją drugą w kolekcji. Zobaczymy :)
Po prawej kredka żełowa, kolor Ultra Gold. Podobnie jak niebieska, trwałość ma powalająca i kolor również piękny. Żałuję, że odcieni kredek żelowych było tylko... 7, czy 8... Malutko, miałam ochotę na więcej :)

Dodam jeszcze, że każda z kredek kosztowała nieco ponad 10 zł :)

I tyle z moich zakupów! I tak trzymała się długo, bo ostatnie zrobiłam w październiku :)

poniedziałek, 7 stycznia 2013

wymienię się, oddam, odsprzedam :)

Dorzuciłam sobie nowy dział na blogu o nazwie Pchli Targ
- będę tam zamieszczać na bieżąco listę kosmetyków,
których nie używam, a którymi mógłby cieszyć się ktoś inny :)
Narazie znajdziecie w nim głównie produkty do ust, 
a w przyszłości pewnie asortyment będzie szerszy
(albo i nie, jeśli sama będę w stanie zużyć to, co sobie kupię :P).

Pozdrawiam! :)

len na suche włosy!

O zbawiennym działaniu lnu na włosy wogóle wiem nie od dziś. Nawet mój koń je len i wygląda bardzo dobrze ;) sama kiedyś miałam okazję wypić wywar z lnu (akurat wtedy na problemy z żołądkiem) i... no cóż... szczególnie smakowity nie był :D Na szczęście kosmetyk, o którym opowiem nie należy do artykułów spożywczych ;)

Będąc kiedyś na zakupach, mama wpadła w manię wyszukiwania szamponów (mama wogóle ostatnio lubi zakupy kosmetyczne, widać przeżywa drugą młodość :D). I oprócz tego, że do koszyka władowała szampony dla siebie, to z półki wygrzebała również coś dla mnie - szampon lniany do włosów suchych i łamliwych z Farmony. 
Niepozorna buteleczka mieści 300 ml produktu. Ja myję włosy codziennie (to mój fetysz :P), więc na moje potrzeby to raczej mało, ale za cenę niecałych 10 zł myślę, że spokojnie można zrobić zapasy ;) Generalnie owa plastikowa butelczyna przypomina pojemniczek na jakis pradawny specyfik babci. Drażni mnie w niej w zasadzie tylko jedno - dziura... Dozownik jest zbyt duży i wylewa się z niego niekiedy za dużo produktu w stosunku do potrzeb. Ale na tym koniec marudzenia!

Szampon jest przejrzysty, o leciutko żółtawym zabarwieniu. Zapach ma bardzo delikatny, taki właśnie lniany :) przynajmniej na tyle pozwala mi go ocenić moja infekcja górnych dró oddechowych, która to trzyma mnie w domu i powoduje, że aż tyle piszę na blogu, jak nie ja :P Pieni się raczej średnio, ale mnie osobiście zupełnie to nie rzutuje - grunt, że włosy są czyściutkie, a działanie kosmetyku widoczne!

A skoro już o działaniu na włosy mówimy - jest zbawienne! Śmiem twierdzić, że lepsze od mojego ukochanego Biosilka. Włosy przez cały dzień są mięciutkie, lśniące i wreszcie się nie stroszą. Moja czupryna ma tendencję do czapirzenia się w ciągu dnia, a po użyciu tego szamponu problem znika :) Sam zapach na włosach jest chyba niewyczuwalny (pozostawiam sobie margines niedopowiedzenia, bo mój węch trochę szwankuje). Szczerze przyznam, że nigdy wcześniej nie używałam produktów Farmony i jakoś nie mogłam się przekonać do tej firmy. Ten szampon to bardzo miłe zaskoczenie :)

Zdecydowanie zagości u mnie dłużej :)

niedziela, 6 stycznia 2013

Bioderma Hydrabio Serum

Kiedyś robiąc zakupy w aptece pani dorzuciła mi kilka próbek Biodermy - znalazła się tam również próbka serum nawilżającego Biodema Hydrabio. Próbka miała 15 ml i była naprawdę wydajna, ponieważ minimalna ilość kosmetyku wystarcza, aby pokryć całą buzię. Postanowiłam jednak zakupić produkt pełnowymiarowy, będzie idealny na lato pod krem z filtrem.

Za butelkę serum zapłacimy dość sporo, bo około 160 zł za 40 ml. Tak jak już wspominałam, jest ono jednak bardzo wydajne, w związku z czym wystarczy nam na wiele miesięcy stosowania. Specyfik ma postać średniogęstego, mętnego żelu, który błyskawicznie wtapia się w skórę. Pozostawia na buzi uczucie lepkości, znika ono jednak, jeśli nałożymy na nie jeszcze jakiś krem, bądź podkład, który takiego uczucia nie wywołuje.

Kosmetyk jest bardzo lekki, nie powoduje szybszego przetłuszczania się skóry (co w moim przypadku ma miejsce niekiedy po nałożeniu zwykłego kremu nawilżającego), a także nie zatyka jej. W zasadzie jest bezwonny, zapach jest ledwo wyczuwalny, w związku z tym osoby o wrażliwym powonieniu z pewnością nie będą odczuwały z tego tytulu żadnego dyskomfortu.

Zdarzało mi się nakładać podkład, bądź krem BB (dla ścisłości - tonujący, z pigmentem) bezpośrednio na twarz pokrytą serum i muszę przyznać, że jako baza spisuje się super. Zauważyłam, że nawet przedłuża bytność podkładu na naszej twarzy, rzecz jasna nie na Bóg wie jak długo - ale jednak! Ułatwia również rozprowadzanie kosmetykó na twarzy, nie powstają smugi, a podkłady szybciej scalają się z buzią.

Według mnie zdecydowanie wart grzechu i wypróbowania!

Ot i tyle ode mnie. Miałyście kiedyś styczność z tym kosmetykiem?

czwartek, 3 stycznia 2013

tani a bardzo dobry - płyn micelarny Eveline Bio Hyaluron 4D

Ostatnimi czasy zaczęłam interesować się mocniej płynami micelarnymi. Miałam już Dermikę i AA, zawsze jednak było jakieś "ale". Będąc na zakupach zaopatrzyłam się więc w kolejne produkty różnych marek, między innymi Eveline Bio Hyaluron 4D - oczyszczający płyn micelarny do cery tłustej i mieszanej. Kosztował niewiele ponad 10 zł, czym ostatecznie przekonal mnie do zakupu (zakupy rzecz jasna robiłam w ciemno ;)).

Jego debiut wyszedł bardzo dobrze - poradził sobie z demakijażem podkładu wodoodpornego, z tuszem (już nie wodoodpornym) musiałam pomęczyć się trochę dłużej, ale żaden płyn micelarny nie radził sobie w tej kwestii jak standardowy płyn do demakijażu, więc nie byłam zaskoczona. Nie tworzył smug i nie rozmazywał się razem z tapetą, czym bardzo mnie ucieszył :)

Buzię pozostawił nawilżoną i zrelaksowaną. Producent zapewnia, że matuje on również twarz w strefie T i muszę się z tym zgodzić - oczywiście nie na cały dzień, niemniej jednak takie działanie ma, a więc posiadaczki cery tłustej i mieszanej powinny być z niego zadowolone.

Ma bardzo delikatny, ledwo wyczuwalny zapach. Użyty nie pozostawia na twarzy żadnego filmu. Jak dotąd, to zdecydowanie najlepszy płyn micelarny jakiego miałam okazję użyć, choć jeszcze nie konfrontowałam go z osławioną Biodermą. Naprawdę godny wypróbowania :)